czwartek, 28 lutego 2013

Gościnnie: U&R w Indiach

Miło nam zaprosić Was na nasz nowy cykl - podróżnicze opowieści naszych znajomych. Zapraszamy :)

Kierunek: Indie Delhi - Nepal - Kathmandu - Indie przez granicę w Birgunj - Gorakhpur - Varanasi - Mumbay - Goa - Delhi. Jeśli przejedziesz palcem po mapie po tej trasie, powstanie znak zapytania.... :)   ...ciekawe dlaczego... ?  ;)
Podróżowaliśmy po Indiach i Nepalu chyba wszelkimi możliwymi środkami transportu, mianowicie: rozklekotanymi i przepełnionymi autobusami miejscowymi, ale także spędziliśmy około 12 godzin w luksusowym jak na tamtejsze warunki tylko sypialnym(!) autokarze, przepełnionymi pociągami, różnymi samolotami, taxi, ciasnymi motorikszami, a także raz (pierwszy i ostatni) rikszą. Dlaczego pierwszy i ostatni dowiecie się z historii o Kathmandu.


Kto był w Azji, lub czytał już o wyprawach w tamtym kierunku, wie, że Indie, a cała reszta Azji, to dwa oddzielone od siebie światy, jak dwa niezależne kontynenty. Oczywiście to moje zdanie i wrażenie, które powstało po spędzeniu 22 miesięcy w innych częściach Azji ( Korea Pd, Japonia, Chiny, Taiwan, Indonezja). Bardzo mi się spodobało, kiedy w trakcie przygotowań przed wyprawą natrafiłam na zdanie: „ Możesz mieć plany jakie tylko zechcesz jadąc do Indii, ale pamiętaj, że Indie mają również plan wobec ciebie”. I coś w tym jest. Wystarczyło tylko wylądować w Delhi.....ale o tym potem. Od samego początku pobytu w Indiach, zatykało mnie na widok brudu i ilości biedy ciągnącej się kilometrami.... slamsy nie miały ani początku ani końca. Obserwując życie ulic Indii, z niedowierzaniem patrzyłam jak ci ludzie, dzieci, kobiety i mężczyźni w tumanach ulicznego kurzu, z niesłychaną płynnością i naturalnością poruszają się we własnym zgiełku i szczerzą te białe, duże zęby w uśmiechu, nosząc niebywałe ciężary na swoich wątłych plecach, worki wypełnione owocami, ryżem, gałęzie, belki...albo na głowach kosze wypełnione stożkowato ułożoną papryką. To robi wrażenie, a nawet może zapierać dech na moment. Ilość klaksonów usłyszanych za dnia, może graniczyć z ilością oklasków na Wembley w 1995 r. kiedy koncert grał Freedie Mercury.....do tych dźwięków, trzeba się przyzwyczaić i je zaakceptować. Oni trąbią ostrzegawczo, głównie przy mijaniu, a można się domyśleć, że omijają się z częstotliwością równą sieciom mrowiskowym. Bardzo dużo ludzi śpi sobie na ulicach, leżąc po prostu na ziemi, obok krów, kóz...śpią sobie razem, ludzie i zwierzęta. To jest myślę sedno Indii, że fundują ci tysiąc zdarzeń w jednym, bądź na raz. Nim zdąrzysz się zachwycić piękną kobietą pląsającą w tłumie, w przekolorowym sari niosącą wdzięcznie kosz wypełniony owocami...oczywiście na głowie, to zauważasz maleńkie dziecko brudne jak ziemia, mieszające rączką w dopiero co świeżym gównie, zrobionym przez białą krowę znudzoną przeżuwaniem wciąż tych samych ochłapów...ledwo się obejrzysz, a obok ktoś komuś goli głowę, inny wylewa miednicę z brudną wodą na środek ulicy, po której drepczą na bosaka, lub w takich cieniutkich sandałkach ludzie ubrani w białe długie szaty, do tego miliony pędzących we wszystkich kierunkach riksz i tzw. tuk - tuków, czyli riksz motorowych, trąbiących nieustannie. Może się zakręcić w głowie i od ruchu i od zapachów i od nadmiaru wrażeń wszystkiego na raz.
Północno wschodnie miasta sprawiają wrażenie prowizorycznych budowli, bez dachów, z mnóstwem poplątanych kabli elektrycznych, zwisających ciężko pomiędzy budynkami. Najczęściej chodzą po nich małpy.... nic dziwnego, dlaczego c o d z i e n n i e są nagłe i chwilowe braki prądu w całym mieście.
 Varanasi i Ganges


Kiedy wysiadasz z pociągu na stacji kolejowej w jakimkolwiek większym mieście w Indiach, możesz się poczuć jak ktoś naprawdę wyjątkowy. Po pierwsze, rzuca się na ciebie tłum wielbicieli i witają cię niczym samą królową i króla, oczywiście są to uśmiechnięci i przekrzykujący się nawzajem rikszarze: „Madamme! Sir! How are you? Welcome in India!!” Co sprytniejszy już niesie ci plecak i opowiada jaki to wspaniały kraj, że Varanasi jest świętym miejscem, a on jest twoim przewodnikiem. Tak, w Indiach szukanie przewodnika, taxówkarza, sprzedawcy ... w zasadzie kogokolwiek, jest niemal niemożliwe, ponieważ sami pojawiają się natychmiast, a szczególnie w najmniej oczekiwanych momentach. Muszę o tym wspomnieć, że raz kąpiąc się i rozmawiając na początku miło z jakimś Hindusem w morzu na jednej z plaż na Goa, w pewnej chwili powiedział, że jest taxówkarzem i zaraz odwiezie nas do hotelu .... oj trudno było zgubić go nawet mimo dużych fal....
W każdym razie w Varanasi mieliśmy już swojego przewodnika. Wzbudzał dziwne odczucia od samego początku, żuł betel, czyli taki czerwony pieprz, miał czerwone zęby i demoniczne oczy. Nawijał wciąż o Varanasi jakie to święte miasto i jak wielu świętych tu mieszka i że tylko tu możemy zobaczyć i kupić najprawdziwszy, najlepszy jakościowo na świecie jedwab. Ponieważ podróżowaliśmy zupełnie spontanicznie, nie mieliśmy nigdzie rezerwacji, spotykając różnych ciekawych turystów dowiadywaliśmy się gdzie warto przenocować, gdzie zjeść, lub co zobaczyć. Nasz „przewodnik” miał bardzo konkretny plan wobec nas, zarabiał jak każdy z nich na dowiezieniu do hotelu, lub do sklepu gości, natomiast my, chcieliśmy się kierować do miejsca poleconego przez fajnych ludzi z Niemiec, z którymi spędziliśmy trochę czasu w Gorakhpur. ...o tym ciemnym miejscu będzie oddzielna historia...
Niechętnie, ale jednak zgodziłam się, żeby ów przewodnik zabrał nas swoją rikszą...mój chłopak od samego początku nie chciał z nim mieć nic do czynienia ... no i się zaczęło ..... Upał ponad 30 stopni, zatłoczone, brudne, niezwykle hałaśliwe i ruchliwe ulice, do tego niezapomniany zapach krowiego łajna, wysypisk śmieci, pieczonych na ulicach potraw, palących się kadzideł i unoszącego się kurzu. Taka dawka egzotycznej mieszanki zapachów jest zniewalająca. Oczywiście powiedzieliśmy, że chcemy jechać do Ganpati Guest House, a on, że z Ganpati nie widać Gangesu i on nas zawiezie w lepsze miejsce. Oczywiście kłamał. Zapytał czy mamy rezerwację do Ganpati, my że tak, więc dał nam telefon i ktoś w słuchawce mi powiedział, że niestety nie mają w Ganpati miejsc przez najbliższe 4 dni ... wątpliwe było to, że po drugiej stronie słuchawki był ktoś z naszego poleconego miejsca. Kiedy widziałam oczy tego naszego przewodnika w lusterku motorikszy i jego czerwone przeżuwające pieprz zęby, postanowiłam nie robić awantury... Ok. mimo, niezadowolenia Rafała, ogólnego napięcia, nieprzyjemnej i jakby patowej sytuacji, coś mi mówiło, że łagodne podążanie za sytuacją jest najlepszym wyjściem. Kierowca bez przerwy opowiadał nam o Varanasi ... pokazał nam swą księgę wpisów, rekomendacji gości, których przewoził, zawoził i odwoził....miała sporo powyrywanych kartek.... :)
Było strasznie gorąco. Hotel położonybył tuż przy wysypisku śmieci, z którego krowy leniwie wyjadały odpadki, dzielnica nie zachęcała ani trochę. Po szybkiej weryfikacji i sprawdzeniu jak wygląda pokój, jaka jest cena, mój chłopak zdecydował, żeby spadać do Ganpati. Wsiedliśmy do motorikszy i powiedzieliśmy, żeby nas tam jednak zawiózł. Po chwili jazdy, okazało się, że jest jakieś święto i ulica jest zamknięta ... nie pojedziemy dalej, czuliśmy, że ten rikszarz przegina i już mieliśmy dość tej sytuacji. Ulice Indii mają naprawdę swoisty zapach. Zemdliło mnie od tego ...


Oboje byliśmy bardzo zmęczeni i chcieliśmy wreszcie znaleźć jakąś bazę. Wróciliśmy do tego hotelu przy wysypisku i postanowiliśmy tam zostać jedną noc, odpocząć i znaleźć Ganpati na drugi dzień. Nasza decyzja okazała się nie taka znowu zła. A wręcz dostarczyła tych w sumie najmocniejszych przeżyć z całej wyprawy.

Cóż ... może właśnie tu Indie miały plan wobec nas?

Pokój za 300 rupii nie może być luksusowy, ale na tyle czysty, że dało się mieszkać. Potem okazało się, że każdy tani pokój, nawet jeśli wygląda jak zapleśniała piwnica, ma klimatyzację, a już na pewno działający wentylator sufitowy, oraz jaszczurki biegające po ścianach gratis. To widoki z balkonu.....



Zrobiliśmy herbatę, dzięki grzałce, która bardzo się przydała, nawet w taki upał paradoksalnie przyniosła ulgę. Wyszliśmy popijając herbatę na balkon i zaczęliśmy przyglądać się okolicy i słynnemu Gangesowi.
Byliśmy na prawym krańcu łańcucha Gath, które ciągnęły się wzdłuż Gangesu przez około 17 km. Sam Ganges nie wywarł na mnie wrażenia takiego, jakie zapamiętałam z filmów ... nie był taki ogromny, był dość wąski, widać było jak z powodu upałów rzeka wyschła.
Widok z balkonu był ponury, dzielnica niezwykle brudna, obłożona prowizorycznymi rozwalającymi się budowlami z cegieł, dachów zrobionych z niebieskich folii, szmat i patyków, wokół których co jakiś czas przechadzali się tubylcy, małpy, kozy, krowy i dość duże szczury.

Po krótkiej chwili nasz wzrok zatrzymał się na widoku dokładnie na przeciw nas...


Tuż nad brzegiem Gangesu unosił się dym, zresztą nie jeden. Wpatrywaliśmy się w ogniska nad rzeką...Bez słów wymieniliśmy spojrzenia i już wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Ten nasz przewodnik z czerwonymi zębami przywiózł nas do hotelu położonego w samym środku Harischandry, czyli jednej z dwóch skrajnych Ghat w której kremuje się zwłoki. Jakoś herbata przestała nam smakować...albo po prostu fakt, że stoimy na balkonie, a 50m przed nami płoną ludzkie zwłoki, spowodował, że poczuliśmy się nieswojo. To był jeden z ważniejszych momentów, kiedy zdałam sobie sprawę, jak bardzo w Indiach życie i śmierć otwarcie tańczą blisko siebie. Nie ma zasłon ... nie ma intymności ... tutaj palił się człowiek, 15 metrów dalej ktoś robił pranie, chłopiec biegał z latawcem, krowa wyjadała liście z wieńców pogrzebowych załatwiając jednocześnie swoje potrzeby, handlarze głośno przywoływali turystów, jednocześnie ktoś głośno opłakiwał palące się zwłoki.


Każdego dnia do Varanasi przybywa setki pielgrzymów z całych Indii, aby dokonać oczyszczającej z grzechów kąpieli w Gangesie. To miejsce kultu w Indiach. Każdy wierzący pragnie, aby jego zwłoki zostały spalone właśnie tu i zostały wrzucone do Gangesu, co oznacza wyzwolenie się z zaklętego kręgu narodzin i śmierci. Wierzą, że ich prochy w zetknięciu z wodami świętego Gangesu spowodują osiągnięcie nirwany i  wiecznego spokoju ..... ponoć liczba bakterii pływających w świętej rzece ponad tysiąckrotnie przewyższa najwyższe normy dopuszczalne w Europie, ale Hindusi wierzą, że taka kąpiel może przynieść uzdrowienie ciała i ducha ...


Ciało ludzkie pali się do około 7 godzin. Na drugi dzień, prochy wysypuje się do Gangesu. Dzieci zmarłe przed 8 rokiem życia, puszcza się na rzekę zawinięte w całuny na małych łódkach .... do rzeki również spływają wszelkie ścieki i detergenty używane do prania. A jednak nikt tam z wierzących w świętą moc Gangesu nie łapie żadnego syfa, a ci co się taplają często też z głośnym śmiechem, wyglądają zupełnie jakby się kąpali w Bałtyku :)


W tej „naszej” Ghacie pali się zwłoki wszystkich, bez ograniczeń na religię i kasty, także cudzoziemców, natomiast największa Ghata kremacyjna położona na drugim krańcu, to Manikarnika, tam palą zwłoki tylko Hindusów. Pali się tam dziennie ponad 100 ciał ...

Ta chwila totalnego zaskoczenia, której doświadczyliśmy oboje stojąc nieruchomo z kubkami herbaty  na balkonie tuż nad Ghatą Harischandry, przyniosła wiele reflesji na potem i zatrzymanie w tym całym tyglu, które było dla mnie najmocniejszym prezentem od Indii.

Odurzeni klimatem starego Benares, poruszeni i w nastroju refleksyjnym, postanowiliśmy pójść na spacer wzdłuż Gangesu.  Wciąż nie mogłam uwierzć w cały ten otaczający brud i smród na ulicach .... śmieci walające się wszędzie, ludzie najczęściej chodzili boso, dzieci brudne na ulicach tarzały się w kurzu ze zwierzętami ... no i wszystko przyciągało wzrok, stosy drewna przygotowywane do kremacji, ludzie zwani Nietykalnymi, o których już sobie poczytaliśmy wcześniej. Cali w sadzy...z jednej strony sprawiali wrażenie lekko nieprzytomnych, bezsłownie krzątali się wokół zwłok, podobno są zazwyczaj nieźle upaleni....ale to niesprawdzona informacja :) ...swoją drogą, marichuanę proponują tam niemal na każdym rogu.
 ... Ale. Nastrój żałobno - refleksyjny panował tylko w naszym wnętrzu .... czar prysł niesłychanie szybko, kiedy tylko zaczęli nas nagabywać krypto - handlarze.
I tu (czyli nie wiadomo do końca gdzie) kończy się mit o Varanasi i zaczyna się świat przemysłu jedwabnego i naciągactwa ... To było jak zimny prysznic....choć niestety nie w dosłownym znaczeniu tego słowa, bo akurat upał był niemiłosierny. Gdzie ten święty, uduchowiony Ganges się podział....? Każdy coś tam nam chciał wcisnąć, a to pocztówki....kwiatki...jakieś obrazki...no i oczywiście „Maybe boat madamme?”  Oh....uwierzcie, nie dało się tego wytrzymać...ruszyliśmy wzdłuż Gangesu po słynnych schodach i doświadczyliśmy sytuacji jak z kawału o blondynkach. Jakiś Hindus z samego brzegu rzeki, siedzący na starej drewnianej łodzi, których wokół jest setki, widząc nas razem krzyczy do mnie, czy chcę wynająć łódź? Kiwam przecząco głową, więc przewoźnik pyta Rafała, czy może on chce? Rafał również kiwa przecząco głową, co widzą doskonale następni siedzący na brzegu Hindusi....ale oni również nas pytają czy może chcemy wynająć łódź..?  ...To wcale nie jest śmieszne, ale prawdziwe...idąc wzdłuż brzegu Gangesu, który wypełniony jest starymi kolorowymi łodziami, tym samym pytaniom nie ma końca.... W sumie trudno było zrozumieć ich zachowanie....przecież nie byli totalnymi głupkami.  Nie potrafiliśmy jeszcze być asertywni w stylu Hindu, szczególnie ja, standarty Europejskich zachowań można było schować do plecaka...musieliśmy zacząć ich lekceważyć, nie reagować...a nawet mówić ostrzejszym tonem - nie, dziękuję.
Nie wyobrażałam sobie, jak ktoś może być tak natrętny, oraz w jak beznamiętny, a jednocześnie przytłaczający sposób próbować mi coś proponować, czy sprzedać...cokolwiek. Męczące to było....nie pozwalało ani na przyglądanie się życiu na Ghatach, nie mówiąc już o przeżywaniu jakichkolwiek emocji związanych z jak się okazało pseudo - duchową atmosferą Gangesu. Zaczęliśmy przyspieszać kroku...a co tam, zaczęliśmy po prostu od nich uciekać. Upał był tak niesłychany, że w pewnej chwili kupiliśmy lodowatą wodę i polaliśmy się nią...co było niezwykle błogim doznaniem...dało to nam siły do ...znalezienia Ganpati! ...położonego niemal w środku całego łuku Gangesu w Varanasi :)  Jak można się domyśleć, było to piękne miejsce, kolorowe, czyste i zadbane, przepełnione podrożnikami z całego świata...oh jacy byliśmy szczęśliwi. Zarezerwowaliśmy sobie pokój na następny dzień z widokiem na.. wiadomo co :) Polecamy ten hostel. Jest klimatycznie, miło, jest smaczne jedzonko i ceny są nieznacznie większe niż w hostelach o fatalnych warunkach. Mieliśmy pokój za około 300 rupii na głowę za dzień...czyli za 20 zł. www.ganpatiguesthouse.com






Ula i Rafał

Miło Cię tu widzieć, dziękuję :) 

5 komentarzy :

  1. Nie wiem w sumie dlaczego jeszcze się nie umówiliśmy na pogaduchy o Waszej wyprawie do Indii.

    W każdym razie, my póki co, myślimy o pojeżdżeniu trochę po Polsce, z namiotem, może z rowerami, jak za dawnych czasów się jeździło (jak byliśmy dzieciakami i rodzice zabierali nas na wakacje na zwykłe pole namiotowe, gdzie np. kąpało się tylko w jeziorze, bo nie było pryszniców)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ania i super będziemy czekać na relacje, dużo zdjęć i magnesiki :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nazwa Ganges działa na mnie jak magnes. Jeżeli kiedykolwiek tam zagoszczę, to tylko i wyłącznie przez Ganges ;) Pozdrawiam i również zapraszam do mnie www.wokoloswiata.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z pewnością zajrzymy. Również zapraszamy do siebie, wkrótce kolejne wpisy z Indii, Danii i innych zakątków :) T&M

      Usuń
  4. Wspaniała relacja. Czytałam na wdechu..

    OdpowiedzUsuń

Dziękujemy za odwiedziny i komentarz, zapraszamy do obserwowania. Jeżeli komentujesz jako "Anonimowy" podpisz się proszę, żebym wiedział jak mam do Ciebie się zwracać. Jednocześnie informujemy, że odwiedzamy komentujących. Nie ma potrzeby zostawiania adresu strony.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Printfriendly