Gościnnie


Odnośniki do konkretnych wpisów:


"Gościnnie w Kosowie"

"Gościnnie w północno-wschodniej Anglii" 

"Gościnnie z Olą w Meksyku. Czyli ALE MEKSYK !!!"

"Gościnnie Wiedeń z Martą Twarowską" 



"Gościnnie Ola w British Columbii" 


Wszystkie wpisy po kolei:


KOSOWO 

Dla większości spotkanych przeze mnie w Kosowie ludzi każdy, kto odwiedza ich Państwo regularnie, jest podejrzany. Polski paszport podany podczas regularnej kontroli w autobusie poza typowym sezonem turystycznym zadziwia zarówno policjantów, jak i kierowców oraz pasażerów wokół, a jeden ze znajomych dopiero niemalże po roku moich dość częstych wizyt stwierdza, że nie jestem szpiegiem i przedstawia mnie swojej żonie oraz pokazuje mi ich córkę. Przed zmianą paszportu ilość pieczęci z Kosowa za każdym razem skłaniała pograniczników do pełnych szczerego zdziwienia pytań, czy mam tu pracę, miłość, cokolwiek..? Za którymś razem w autobusie w okolicach Prisztiny jeden z miejscowych wskazał mi ciemność za oknem i zapytał, co widzę. Zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że nic. "No właśnie" - wyraźnie czekał na taką odpowiedź - "Po co tu przyjeżdżać, przecież tu nic nie ma".

Być może – przynajmniej w Prisztinie – nie ma atrakcji turystycznych w pełnym tego słowa znaczeniu, ale, jak zwykle odpowiadam: lubię to nic. Ale czy na pewno nic? Jest NEWBORN, napis wykonany ze stalowych liter, który w pierwotnej, pokrytej niesamowitą ilością bazgrołów żółtej wersji można zobaczyć choćby w teledysku pochodzącej z Kosowa Rity Ory („Shine Ya Light”). Z początku miał być przemalowywany każdego 17 lutego na rocznicę uzyskania przez Kosowo niepodległości, jednak po raz pierwszy udało się to po pięciu latach, w roku 2013, kiedy namalowano na nim flagi należące do państw uznających istnienie Republiki Kosowa. Przy kolejnej rocznicy litery zostały pokryte wzorem moro z nieregularnymi dziurami po kulach. Okazało się jednak, że wspomnienia wojny są wciąż świeże, a wygląd NEWBORNa nie zdobył szczególnej sympatii społeczeństwa, w efekcie czego ‘dziury’ zostały zamalowane sercami. W roku 2015 na literach powstał kolorowy malunek a’la grafitti z rysunkami i pozytywnymi hasłami typu „be happy” czy „we are one”. Nie przeszkodziło to jednak ludziom w standardowym już uzupełnianiu wzoru swoją twórczością, w tym np. tą wyrażającą niezbyt pozytywny stosunek dominujących na terytorium Kosowa Albańczyków do Serbów.


W ramach mojego prisztińskiego „nic” jest jeszcze stara część miasta z meczetami, bazarem pełnym mydła i powidła, świeżych warzyw w niemalże wszystkich kolorach tęczy, bałkańskiego sera, koszulek z godłem Albanii, gdzie starsi panowie grają w szachy na planszy ustawionej na odwróconym kartonie. Jeszcze trzy lata temu można było w pobliżu zjeść burek i napić się kawy po turecku, teraz miejsca te zostały wyparte przez nowoczesne kawiarnie i fast foody. Ciężko dziś znaleźć parzoną kawę, kelner od razu proponuje espresso albo macchiato. Z tradycji pozostała jedynie szklanka wody (zwykle z kranu), zwyczajowo podawana wraz z kawą.



Jest zwykle pełen ludzi deptak im. Matki Teresy, zakończony fontanną i pomnikiem Skanderbega (Jerzego Kastrioty), narodowego bohatera Albańczyków, który bronił ich przed Imperium Osmańskim. Jest pomnik Billa Clintona, przy którym znajduje się sklep o nazwie „Hilary” i bulwar nazwany jego imieniem. Są kawiarnie pełne ludzi, tętniące życiem puby i kluby nocne, sklepy z wystawnymi sukniami uszytymi z mieniących się materiałów oraz ozdób, są albańskie flagi i symbole widoczne na stoiskach z czapeczkami, szalikami, breloczkami, obrazkami.. Są sprzedawcy papierosów oferujący swój towar na rozkładanych stolikach oraz dzień i noc przechadzający się po wszelkiej maści lokalach. Są wystrojone dziewczyny i zadbani chłopcy, młode rodziny z uwielbianymi w całym Kosowie dziećmi, polityczne hasła na murach i widoczne starania, aby nie dać się szarości betonu, który chociażby w postaci straszącego w centrum reliktu - budynku Grand Hotelu dominuje w mieście.



Kiedyś prądu nie wystarczało dla wszystkich miejsc, dziś nie ma z tym problemu. Zaskoczeniem może być za to brak… wody. W nocy poza centrum, od 23:00 do 5:00 rano nie umyjemy się, nie spłuczemy toalety, nie zmyjemy naczyń, ale nikomu wydaje się to nie przeszkadzać. Zapewne kwestia przyzwyczajenia. W Polsce niemal nie do pomyślenia – w Prisztinie normalna sprawa.

Wystarczy oddalić się od Prisztiny na 15 minut jazdy autobusem aby dotrzeć do Gračanicy, serbskiej enklawy, gdzie znajduje się słynny, imponujący monastyr. Wszystkie okoliczne szyldy są w cyrylicy, w barach i pubach można kupić jedynie serbskie piwo, a na ulicy nie słychać języka albańskiego. Podobnej, bardziej gwałtownej zmiany można doświadczyć w Kosowskiej Mitrowicy – mieście podzielonym przez rzekę Ibar na dwie części mostem wciąż strzeżonym przez połączone siły policji i wojsk KFOR (Kosovo Forces). W części serbskiej można płacić dinarami, zamiast meczetów widać monastyry, a samochody jeżdżą bez tablic rejestracyjnych gdyż Serbowie, nie uznając niepodległości Kosowa, odmawiają umieszczenia ich na swoich pojazdach. Serbskie auta kończą zresztą swój bieg po tej stronie miasta. Jeżeli jedziemy taksówką na drugą stronę mostu, przed wjazdem nań będziemy musieli przesiąść się w pojazd albański. Jeśli jedziemy autobusem z Belgradu do Prisztiny, również czeka nas zmiana, a w dodatku najprawdopodobniej kierowca bez wyraźnej prośby nie zatrzyma się przed Gračanicą, pomijając obrany przez nas, a zdominowany przez Albańczyków, cel.



Najbardziej turystycznym miejscem na mapie Kosowa jest Prizren. Ciężko się temu dziwić - urokliwe miasteczko z dzielącą je rzeką, kamiennym mostem, zwieńczone górującą na wzgórzu twierdzą od razu zdobyło moje serce. Dodajmy do tego mnóstwo małych knajpek, dominujący w krajobrazie meczet Sinana Paszy wybudowany w 1615 roku, niesamowity widok na miasto wraz z otaczającymi je górami z pochodzącej z V. w. n.e. fortecy, doroczny festiwal filmów dokumentalnych DokuFest, muzyczny Ngom Fest, a okaże się, że ciężko o nim zapomnieć. Mało? Przejdźmy się wieczorem do pubu, gdzie głównie mężczyźni śpiewają do późna w nocy tradycyjne, stare albańskie pieśni, których są uczeni od dziecka. Prizren jest piękny o każdej porze roku – jesienią, gdy drzewa dookoła zmieniają kolor, a na ulice spadają kasztany, albo, a może i szczególnie zimą, kiedy zanika gwar kawiarnianych ogródków, a śnieg otula ulice i domy. Można rozgrzać się odpowiednim trunkiem, do którego polecam miejscowy specjał – suxhuk (alb. - czyt. sudżuk), kiełbasę niepodobną w smaku do żadnej innej - najlepsza i najsłynniejsza pochodzi właśnie z Prizren. Dodajmy do tego kosowską życzliwość i pozytywne zaciekawienie miejscowych, którzy w domach nadal posługują się językiem tureckim, pozostałością po Imperium Osmańskim, a otrzymamy pełne śladów dawnej historii miejsce, do którego będziemy chcieli powracać.




Miłośnicy obcowania z naturą również znajdą coś dla siebie – z miasteczka Peć można wyruszyć w przepiękne góry Północno-albańskie, w których położony jest najwyższy szczyt Kosowa, Djeravica (2656 m. n.p.m.). Mało kto wie, że w pobliżu Peć znajduje się również via ferrata. Mnogość obszarów górskich, jak chociażby wspomniane już pasmo wchodzące w skład gór Dynarskich czy góry Szar, dostarcza wielu malowniczych tras trekkingowych, coś dla siebie znajdą także wspinacze skałkowi. Dość znanym regionem dla obydwu aktywności są wodospady Mirusha położone mniej więcej w połowie drogi między Prisztiną a Peć, bliżej stolicy znajduje się natomiast góra zwana po albańsku Guri i Qikes, gdzie można uprawiać wspinaczkę. Wybitnych wrażeń może dostarczyć również wizyta w kanionie Rugova położonym w pobliżu Peć. Narciarze mają natomiast do dyspozycji najsłynniejszy w kraju kurort – Brezovicę.


Kwestia wiary w Kosowie to sprawa dla mnie niesamowita. W Prisztinie (tak samo jak w Prizren) znajdują się meczety, prawosławne klasztory i kościoły. W okolicach starego bazaru słucham nawoływania muezinów, w nowszej w niedzielę budzą mnie dzwony. Na święta Bożego Narodzenia w centrum stoją dwie choinki (jedna przed deptakiem Matki Teresy, w miejscu nazwanym imieniem dowódcy Armii Wyzwolenia Kosowa: Zahir Pajaziti, gdzie na małej scenie odbywają się wszelkie uroczystości; druga zaś przy pomniku Skanderbega), a mieszkańcy miasta obchodzą najważniejsze święta każdej z religii. Sto procent tolerancji.






Osobnym, ale znakomicie dopełniającym całości rozdziałem są ludzie – bez przesady mogę stwierdzić, że nigdzie poza Kosowem (i Albanią) nie spotkałam ludzi tak życzliwych, gościnnych i przyjaznych. Takich, którzy nieproszeni o pomoc udzielą jej zupełnie bezinteresownie, którzy nigdy nie zdradzą śladu złości czy zniecierpliwienia. Którzy podzielą się tym, co mają, nawet jeżeli nie posiadają prawie nic. Którzy uznają, że z uwagi na moją fascynację ich państwem, ich dom jest moim domem. Z otwartymi sercami i umysłami. Potrafiących się zjednoczyć, wspierających się nawzajem, dumnych ze swojego pochodzenia pomimo wojny, którą doskonale pamiętają  oraz kraju, w którym żyją i którego wady dostrzegają. Korzystających z życia pomimo mocno ograniczonych możliwości. Ludzi tworzących państwo, do którego pragnę wracać.

Kosowo dawno już nie jest miejscem, którym straszono nas kiedyś w telewizji, ani takim, które często widzimy w wynikach internetowych wyszukiwarek – pełnym wojsk, czołgów i drutów kolczastych. Nie jest również zupełnie beztroskie. Za wypełnionym pracą, nauką, obowiązkami towarzyskimi i przyjemnościami dnia dzisiejszego życiem kryje się troska o przyszłość, ale i również starania o to, aby była ona jak najlepsza. Jak w każdym kraju świata.

Autorką wpisu i zdjęć jest Iza Wysocka. 

ANGLIA pn.-wsch. część:


Ktoś, kto planuje swoją pierwszą podróż do Wielkiej Brytanii zazwyczaj omija ten region z góry twierdząc, że jest nudny i nie ma nic do zaoferowania. Szczerze? Też bym pewnie nie wpadła na pomysł, aby ten kierunek stał się moim podróżniczym marzeniem. Moje życie potoczyło się jednak tak, że ponad 4 lata temu zamieszkałam  w północno-wschodniej Anglii.
Nie jest to miejsce tak bardzo atrakcyjne jak południowa część  kraju. Jest to zdecydowanie inny obszar, inne ukształtowanie terenu, inna pogoda, inne warunki gospodarcze.
Może tym wpisem uda mi się Was przekonać, że jest to miejsce,  w którym warto się zatrzymać.

W północno-wschodniej części Anglii swoje miejsca odnajdą miłośnicy pieszych, górskich wycieczek, ponieważ w zachodniej części regionu ciągnie się pasmo Gór Pennińskich.


Góry nie należą do wysokich. Najwyższy szczyt Cross Fell mierzy zaledwie 893 m n.p.m. 


Wybierając się na górską wycieczkę musimy się liczyć z towarzystwem owiec, które ze względu na łagodne górskie zbocza, są właśnie  tutaj wypasane. Lubię zapuszczać się w te rejony. Krajobraz jest kosmiczny, szczególnie zima i wczesna wiosna, kiedy zbocza gór nie są jeszcze pokryte zielenią.
Stąd blisko już do High Force Waterfall , jednego z najwyższych wodospadów w Anglii. Znajduje się on na rzece Tees i spada z pionowego klifu z wysokości około 29 m.


Zwolennicy morskich kąpieli muszą wybrać się na wschód regionu, nad Morze Północne. Z tymi kąpielami morskimi oczywiście przesadziłam, no chyba, że ktoś jest morsem i lodowata nawet latem woda, mu nie przeszkadza.
W South Shields rozciąga się szeroka, piaszczysta plaża.


Ktoś, kto nie lubi słonecznych i morskich kąpieli (owszem i tu zdarzają się upalne dni ) może udać się kilka kilometrów na południe i podziwiać klifowe wybrzeże w miejscowości Marsden.
Niestety to miejsce często wybierają osoby zdesperowane żegnając się tu ze swoim życiem. 


Na skale powyżej zwanej Marsden Rock odbywały się kiedyś koncerty chórów, a teraz mieszkają tam kormorany i mewy.
Jeżeli pojawimy się w tym  miejscu około godziny 17 zobaczymy prom pasażerski, który odpływa z portu w Newcastle upon Tyne i  płynie do Holandii. Jest to często wybierana  opcja przez naszych rodaków, którzy podróżują samochodem do Polski. Ja nie korzystałam i nie skorzystam. Niestety nie dla mnie 13 godzin na morzu.


Samo Newcastle nie jest dla mnie miejscem atrakcyjnym. Może jedynie deptak wzdłuż rzeki Tyne jest wart odwiedzenia.


Dla spragnionych historii, idealnym miejscem będzie Beamish Museum, gdzie poznacie żywą historię regionu  z XVIII i XIX wieku. To tu będziecie mogli się poczuć jak za dawnych czasów np. odbyć podróż starym autobusem, tramwajem czy lokomotywą.


W Beamish możemy wejść do każdego domu, gdzie spotkamy statystów przebranych za mieszkańców  z epoki wiktoriańskiej. Wykonują oni swoje codzienne zajęcia, np. gotują, sprzątają, tkają. Możemy oczywiście porozmawiać z nimi, a każdy z nich z chęcią odpowie na nasze pytania.
W sklepie z cukierkami zakupimy słodycze wytwarzane “na zapleczu” .


Natomiast w lokalnym barze zakupimy coś do jedzenia, np. tradycyjny FISH&CHIPS.


Anglia to oczywiście zamki, zameczki. I tu również ich nie brakuje. Wiele z nich jest w rękach prywatnych i niestety nie są udostępnione dla zwiedzających. 
Jednym z zamków, niedaleko którego mieszkam jest Raby Castle. Jest on w rękach prywatnych, jednak za odpowiednia oplata do części zamku możemy zajrzeć.


Podobnie sytuacja wygląda z  Alnwick Castle, o którym być może słyszeliście przy okazji filmu o Harrym Potterze. Jest to drugi (po Windsorze) zamieszkały zamek w Anglii. Należy on do rodziny Northumberlandzich książąt o nazwisku Percy.



Takich obiektów jest tutaj bardzo dużo i ich miłośnicy z cała pewnością będą usatysfakcjonowani.
Jednym z moich ulubionych miejsc w północno-wschodniej Anglii  jest Holy Island, do której dostaniemy się groblą, ale tylko wtedy, kiedy Morze Północne nam na to pozwoli. Oczywiście  to nie jest tak, że przyjedziemy i nie będziemy mogli wjechać. Wystarczy wcześniej sprawdzić stronę internetowa  https://www.lindisfarne.org.uk/, na której znajdziemy informacje na temat pływów.


A co ciekawego czeka nas po przebyciu tej drogi? Jest tam bardzo ładnie i z całego serca polecam Wam odwiedzenie tego miejsca.
Najpierw ukaże się Waszym oczom Lindisfarne Castle.

  
Zamek został wybudowany w 1550 roku na wulkanicznym kopcu. Legenda głosi , że do jego budowy zostały wykorzystane kamienie z klasztoru, który również znajduje się na wyspie.


W 1966 roku Roman Polański nakręcił na Holly Island film “Matnia”.
Innym miejscem, do którego możemy się dostać w  zależności  od humorów Morza Północnego jest St. Mary Island. To niewielka wysepka z latarnią morską połączoną z lądem wąską groblą. Idealne miejsce na krótką wycieczkę.


Na koniec zapraszam do Durham. Miasta, w którym bywam na tyle często, że nie mam z niego żadnych sensownych zdjęć .


Znajduje się tu zamek i katedra. Jest to taki nasz Kraków w wersji mini. 
Katedra również „grała” w „Harrym Potterze”. 
Miasto jest znane w Wielkiej Brytanii z istniejącego tu od 1832 roku Uniwersytetu, który plasuje się na 4 miejscu  w rankingu najlepszych uczelni w UK, zaraz po Oxfordzie, Cambridge i Edinburgh. Studiuje tu około 14 tysięcy osób , z których to obcokrajowcy stanowią około 13%.  


Tak jak w Krakowie po Wiśle, tak i w Durham po rzece Wear możemy odbyć rejs stateczkiem.


We wszystkich miejscach, które Wam pokazałam, byłam i mogę je polecić jako warte odwiedzenia. Takich miejsc w rejonie północno-wschodniej Anglii jest oczywiście dużo więcej  i mam wielką nadzieje, że uda mi się je wszystkie zobaczyć .

Co sądzicie o tym rejonie Anglii? Czy warto według Was zatrzymać się tutaj chociaż na chwilę?

Autorką wpisu oraz zdjęć jest Marta z bloga "My Thimbles".


MEKSYK:


7 stycznia 2015 roku, 8:07 rano. Moje ostatnie godziny w Meksyku - kraju, który zaskoczył mnie jak żaden inny. Wyjeżdżam z ogromnym niedosytem i ciężkim sercem. Cała ta wyprawa ma w sobie, co nieco z wariactwa. Rose poznałam w Vancouver; pracowałyśmy w lodziarni, której serdecznie nienawidziłyśmy, a po pracy chodziłyśmy na piwo. Podczas jednego z takich spotkań dołączyli do nas Yael, Fortu, Frida, Ana, Camila i Cesar (za wyjątkiem Cesara wszyscy przyjechali do Vancouver w ramach International Experience Canada, podobnie jak ja). “Odwiedź nas w Meksyku” - rzucił ktoś, ot, pijacki pomysł, jakich mieliśmy wiele. Tyle, że ten doczekał się realizacji.





Trzy miesiące później kupiłam bilet. 30 grudnia wylądowałam w Puerto Vallarta. Pierwsze wrażenie? Duchota. Parność. Ciężkie, przesiąknięte wilgocią powietrze zalało moje płuca, dając uczucie nieustannej walki o drogocenny tlen. Jednak po kilkunastu wdechach i wydechach przywykłam do nowego klimatu i podekscytowana ruszyłam na spotkanie z przyjaciółmi. A przyjaciele, jak to przyjaciele, stanęli na wysokości zadania i nie pozwolili mi trwonić czasu na sen - pomimo niewczesnej już godziny, ba! zbliżała się dziesiąta czy jedenasta, pokonaliśmy kilkadziesiąt kilometrów na północ, by dotrzeć do Sayulita, miasteczka usytuowanego nad oceanem, a z pozostałych stron otoczonego wiecznie zielonym lasem tropikalnym. Zaparkowaliśmy na obrzeżach, w miejscu, które początkowo przyprawiło mnie o dreszcze. Wyboista droga, po prawej - obdrapane budynki, lokalni siedzą na chodniku, piją la cerveza i palą skręty; po lewej - laguna złowieszczo spozierająca na mnie zza rachitycznych zarośli. Podążyliśmy za muzyką, a ta poprowadziła nas wąskimi, krętymi schodami do chyba najbardziej obskurnego, acz najciekawszego klubu, jaki miałam okazje odwiedzić. Momentalnie zakochałam się w żywiołowych rytmach, mieszance tradycyjnych meksykańskich melodii z jazzem. Dach pokryto czymś w rodzaju strzechy, okna… okien brak, po co, skoro jednej ze ścian w ogóle nie ma. Egzotyka, energia, tłum szaleje na parkiecie - a trzeba powiedzieć, że taniec Meksykanie mają we krwi. Pragnienie ugasiliśmy “Pacifico”, lokalnym piwem, które stało się nieodłącznym towarzyszem naszej wyprawy. Zdarza się, że piwo w Meksyku można kupić taniej niż wodę butelkowaną, nic więc dziwnego, co nasza horda wybierała.




Rozbiliśmy się na plaży w Lo de Marcos, miejscowości położonej kilka kilometrów dalej. Namioty rozkładaliśmy po ciemku, toteż poranek przyszykował następne niespodzianki.
Obudziło mnie gorąco. Na zachodnim wybrzeżu w ciągu dnia temperatura sięga 30 stopni, w nocy utrzymuje się na poziomie 17-20 - ależ mi surowa zima! Wygrzebałam się z namiotu i przetarłam oczy. W tym miejscu zamieszczam zdjęcia, bo nie jestem na tyle lotna w pisaniu, by ująć w słowach to, co ujrzałam.








Zabraliśmy się za przygotowanie śniadania. W dzisiejszym menu: tortille z chilorio (wieprzowina duszona na ostro, pochodząca z meksykańskiego stanu Sinaloa) i fasola, a na deser owoce z dulce de leche (słodka masa przypominająca kajmak) i świeża woda kokosowa. Jak już wysiorbiesz całą wodę, to ciach! Kokos na pół, wydłubujesz miąższ, skrapiasz sokiem z limonki, dodajesz trochę cukru i chili, mmm, pychota! Ogólnie, nietrudno uzależnić się od meksykańskich przysmaków. Tacos, których nie zjesz, nie pokleiwszy się jak świniak, birria - oleista zupa z rozpływającym się w ustach kozim mięsem, posypana kolendrą, cebulą i rzodkiewką, churros - meksykańska alternatywa dla polskich pączków i faworków, świeżo wyciskane soki, które serwuje się… w plastikowych torebkach(!) i wiele, wiele innych, a wszystko tak smaczne, że nawet niekoniecznie sterylne warunki, w jakich się te dania przygotowuje, nie stanowiły dla mnie przeszkody.








Skoro mowa o jedzeniu, to trzeba wspomnieć o winogronach, tzw. “las doce uvas de la suerte”. Tradycja wywodzi się z Hiszpanii i jest zresztą całkiem młoda, ma niewiele ponad sto lat, a chodzi w niej o to, że w Sylwestra, z każdym wybiciem zegara o północy trzeba zjeść winogrono, i do tego jeszcze pomyśleć życzenie. Tempo iście zabójcze, ale jak mus to mus! Sylwestra spędziliśmy w domu Camili w Bucerias - “sypialni” meksykańskiej wyższej klasy średniej. Z tarasu wychodzącego na zatokę, obejrzeliśmy pokaz fajerwerków nad pobliską Nowa Vallarta, a doprawiwszy i tak dobry juz nastrój szampanem, ruszyliśmy do San Pancho, by dać się porwać gorącym rytmom cumbii. Tańczyliśmy na ulicy, wśród dzikiego tłumu i tequili lejącej się strumieniami. Przez trzy godziny - bez przerwy! Około czwartej resztkami sił doczłapaliśmy się na plażę, by tam dogorywać w świetle księżyca, przy radośnie trzaskającym ognisku, grających na tamtamach i prowizorycznych instrumentach.
Sylwester przeszedł do przeszłości, czas na odrobinę adrenaliny. Wszystko pięknie, fajnie, ale gdy blondynka wyrusza na podbój Meksyku to musi się coś zdarzyć. Tym “cosiem” okazała się raja. Same podobno nie atakują z zasady, stąd prosty wniosek - mea maxima culpa, pewnie dotknęłam przez przypadek i skubanej się nie spodobało. Przygoda niezła, acz nie polecam. Zostałam ukąszona w wewnętrzną część stopy, ból niemiłosierny, w dodatku szybko zaczął rozprzestrzeniać się w górę nogi, uniemożliwiając mi chodzenie. Nie wiem, co zrobiłabym w tym momencie bez pomocy moich przyjaciół, którzy nieśli moje wrzeszczące i wierzgające 55 kilo najpierw z plaży do samochodu, a potem z samochodu do kliniki. Trzy zastrzyki przeciwbólowe, odtrutka, szczepionka przeciw tężcowi, antybiotyk, szot tequili na rozluźnienie, tak nafaszerowana cierpiałam jeszcze przez dwie godziny, po czym z wciąż obolałą i spuchniętą stopą ruszyłam z powrotem do naszej oazy w Lo de Marcos, by spędzić ostatnią noc pod namiotem.

Następnego dnia spakowaliśmy cały nasz dobytek i wyruszyliśmy w kierunku Guadalajara, rodzinnego miasta moich znajomych, położonego ok. 5 godzin jazdy, w głąb lądu. Nie wiem, skąd wzięło się w mojej głowie wyobrażenie o Meksyku, jako kraju nieciekawym, monotonnym, raczej suchym. Pięć lat temu miałam do wyboru wakacje w Meksyku lub na Hawajach i wtedy odpowiedź była dla mnie oczywista. Tymczasem o ile najmłodszy z 51. stanów USA, a konkretnie wyspa Maui okazała się pod wieloma względami rozczarowaniem, o tyle Meksyk pozostał w mojej pamięci, jako wielkie “wow”. 



Trudno mi określić, jakie uczucia żywię do Guadalajary. Miasta nie można nazwać pięknym, może poza dwoma czy trzema bogatszymi dzielnicami, z całą pewnością jednak jest to miejsce fascynujące i w całym tym brudzie i gwarze urokliwe. 

Guadalajara znana jest z zabytkowego centrum i rękodzieł. Ulice przyległe do Plaza de Armas obfitują w barwne stragany i lokalne kafejki. Niedaleko znajduje się market San Juan de Dios, gdzie na powierzchni 400 000 m² można kupić dosłownie wszystko: od warzyw i owoców, przez ubrania i pirackie oprogramowanie, aż po feromony i afrodyzjaki. Ceny absurdalnie niskie, szczególnie, gdy podróżuje się z dolarami w kieszeni. Spacer po ogromnym kompleksie, architektura przypominającym południowoazjatyckie miasteczko, sprawił mi nie lada frajdę, a z racji, że jako jedyna złotowłosa istota tez stanowiłam swoistą atrakcję, to mogę powiedzieć, że z Guadalajara jestem kwita!


Najciekawszym punktem wycieczki była wizyta w Hospicio Cabañas, jednym z najstarszych obiektów szpitalnych w obu Amerykach (wpisanym zresztą na listę światowego dziedzictwa UNESCO), obecnie pełniącym funkcję galerii. W ubiegłym stuleciu José Clemente Orozco ozdobił kaplice szpitalną freskami, nadającymi wnętrzu nietuzinkowy charakter, ni to mroczny, ni dostojny, cholera wie, ale całość wygląda niesamowicie. Jeszcze większe wrażenie zrobiła na mnie wystawa, której pierwsza część została poświęcona przemocy w XX wieku, druga natomiast twórczości dr Atla, lokalnego artysty, przez całe życie zafascynowanego nauką, przyrodą i pięknem meksykańskich krajobrazów. Gościu był naprawdę genialny i aż dziw mnie bierze, że do tamtej pory nie zetknęłam się z jego nazwiskiem.


Reszta pobytu upłynęła mi na regularnej fieście - ostatnia skończyła się trzy godziny przed wyjazdem na lotnisko. Tyle w wielkim skrócie. Wracam do kanadyjskiej rzeczywistości - nie takiej znowu złej, wywożę kupę fantastycznych wspomnień i mam chętkę na więcej. Lokalni ludzie zarazili mnie niepoprawną pogodą ducha i miłością do życia w najprostszej jego postaci. ¡Hasta luego, México!, czekaj cierpliwie na mój powrót.



Autorką wpisu i zdjęć jest Ola Białyszewska.


Inne "Gościnne..." wpisy możesz znaleźć tu


WIEDEŃ:




Wybierając się w czterodniową listopadową podróż do stolicy Austrii, nastawiałam się głównie na niespieszne przechadzki po mieście, przyjemne spędzanie czasu, chłonięcie atmosfery tego wyjątkowego miasta, podziwianie wszechobecnych kamienic, a także doznania estetyczne i smakowe. Bez zbędnego pośpiechu, napiętego programu i biegania po muzeach. 




Właściwie udało mi się tego dokonać, a przy tym zobaczyć najważniejsze miejsca w Wiedniu, o których można przeczytać w przewodnikach turystycznych, np. Pałac Schönbrunn, plac św. Szczepana, Kościół Wotywny, Hofburg, gmach Opery Wiedeńskiej, kamienicę Hundertwassera, a także ważne budynki położone wzdłuż Ringu. Skoro już mowa o tym znanym bulwarze, który powstał w miejscu dawnych murów miejskich, to warto wsiąść do tramwaju (najlepiej starego, iście wiedeńskiego i jakże uroczego), który kursuje wzdłuż Ringu i jeszcze raz na spokojnie spojrzeć na te obiekty z perspektywy płynnie sunącego i radośnie brzęczącego pojazdu. 








Do Wiednia można dotrzeć autobusem, samolotem lub koleją. Zdecydowałam się na tę ostatnią opcję, podróż pociągiem Express InterCity trwa nieco ponad 8 godzin. W kasie warto pytać o bilety z puli za 29 euro (płatność w złotówkach, ok. 120 zł), regularna cena biletu w jedną stronę na trasie Warszawa – Wiedeń to 39 euro.

Miasto dzieli się na 23 dzielnice (Bezirke). Ich nazwom odpowiadają numery od 1 (centrum) do 23. Jednakże większy numer wcale nie musi oznaczać dalszego położenia Bezirku od centrum, ponieważ układają się one tak, że kolejne numery okalają dzielnicę z numerem 1. Co ciekawe numery Bezirków widnieją na tabliczkach z nazwami ulic i placów, a na co dzień do określania dzielnicy wiedeńczycy częściej posługują się numerami niż ich nazwami.




Wszechstronność Wiednia zadowoli nawet najbardziej wybredne gusta – od melomanów przez pasjonatów historii, sztuki czy literatury aż po miłośników naddunajskich przysmaków. Koniecznie trzeba tu spróbować sznycla po wiedeńsku, często serwowanego z sałatką ziemniaczaną, mocno czekoladowego tortu Sachera, a także jednej z wielu typowo wiedeńskich kaw – Wiener Melange.

Odwiedzając niemieckojęzyczne miasta zawsze warto wybrać się na pchli targ, gdzie wśród staroci wygrzebanych z głębin szaf i strychów można trafić na prawdziwe perełki, od porcelanowych ozdób po wyjątkowe książki, a wszystko to za niewielkie pieniądze.
Żałuję jedynie, że nie zdołałam odwiedzić żadnego jarmarku bożonarodzeniowego, które otwierają się tu już w połowie listopada. Udało mi się jedynie zobaczyć przygotowania przy Ratuszu, ustawianie straganów, rozwieszanie pierwszych mieniących się ozdób świątecznych. A wszystko to wciąż w blasku listopadowego słońca i jesiennych liści na drzewach.




Kto zna niemiecki, ten wpadnie w zachwyt nad wyjątkowym brzmieniem austriackiej odmiany języka niemieckiego, która nieco różni się od tej standardowej głównie wymową i słownictwem. Niech nikogo nie zdziwi, że tutaj ziemniak to Erdapfel, śmietana to Schlagobers, Jänner oznacza styczeń (niem. Januar), a zamiast typowo niemieckiego ein bisschen (trochę) mówi się ein bissl. Poza tym wiele słów zawiera końcówkę -rl, np. Sackerl (woreczek, torebka), Kipferl (rogalik), Pickerl (naklejka).




To miasto łączy w sobie rozmach metropolii z przytulną inspirującą atmosferą. Oczarowuje przyjemną dla oka zabudową zdominowaną przez kamienice, dzwoneczkami i brzęczykami w tramwajach i w metrze, a także życzliwym uśmiechem wiedeńczyków na każdym kroku.

Marta Twarowska

Dziękujemy, że tu jesteś. Zaglądaj częściej :) 


WIEDEŃ:




Wiedeń wyszedł zupełnie przypadkiem, kiedy szukaliśmy jakiejś fajnej destynacji żeby Drim tam latał. I terminowo nam akurat Austria wyszła. Tak więc po świętach wybraliśmy się do Wiednia. Miałam ambiwalentne uczucia, bo z jednej strony bardzo lubię nowe miejsca poznawać ale z drugiej zima + samoloty = wielka niewiadoma. A dodając do tego jeszcze moje „szczęście samolotowe” to jak nie wulkan to śnieżyca, a warunki pogodowe w sam raz żeby zasypało … . Ale o dziwo obyło się bez nieprzyjemnych niespodzianek (może wreszcie przełamała fatum latania). 
Wiedeń jest dużym miastem i te nasze trochę ponad 2 dni to trochę za mało, żeby zobaczyć wszystko co zobaczyć chcieliśmy. Pierwsze wrażenie to ogrom japońskich turystów, tylu skośnookich w jednym miejscu jeszcze nie widziałam. Już nie wspominając o tylu oryginalnych torebkach Chanel, D&G, Gucci na ramieniach. Drugie co jest moim zdaniem charakterystyczne dla tego miasta to monumentalność budowli (tych w centrum miasta): opera, biblioteka, muzea czy ratusz to zacnych rozmiarów budowle pięknie prezentujące się zazwyczaj na łonie mniejszego lub większego parku. Trzecie co się rzuca w oczy w Wiedniu to cesarzowa Sisi. Jakby na to nie patrzeć jest Ona niezłym marketingowym wabikiem tego miasta.
Największe wrażenie zrobił na mnie Pałac Schönbrunn. U nas w Białymstoku też mamy pałac z tym że Pałac Branickich, jednak ten w Wiedniu to z rozmachem sobie strzelił wtedy panujący ogrom pałacu, wielkość ogrodów przypałacowych i jeszcze to coś na wzór bramy tryumfalnej na wzgórzu naprzeciwko pałacu. No mieli rozmach nie powiem. Pięknie tam jest nawet zimą, choć chciałabym tam kiedyś jeszcze raz być wiosną lub latem, kiedy drzewa będą zielone a trawniki ozdobione kolorowymi klombami.
A oto Wiedeń moimi oczami:












M.

Miło mi, że mogliśmy Cię gościć na naszym blogu :) 

Majorka


Dzisiejszy ranek spędziłam w podróży ... podróży w przeszłość: do czasu urlopu mojego życia (jak do tej pory). czyli wyprawy na Majorkę. Kiedy spojrzałam na datę wyprawy, nie wierzyłam własnym oczom, że to już 4 lata (!) trzasnęło od tamtego czasu...
O takiej podróży marzy pewnie większość, więc i ja wyjątkiem nie byłam. Chciałam zobaczyć na żywo lazur wody, doświadczyć jej ciepła i spróbować prawdziwych owoców, które nie przebyły kilometrów drogi w środkach konserwujących. Niestety, tego ostatniego nie udało się doznać, bo nie napotkaliśmy na naszej drodze żadnego targu, gdzie takie owoce można byłoby nabyć, więc jedliśmy takie z hipermarketu, a jak wiadomo - to nie to samo.  Ale było wiele innych atrakcji i na relację z nich po kilku latach zapraszam dzisiaj. Przygotujcie się na kilka części. Nie chcę od razu tworzyć  kilometrowego wpisu :)

Na Majorkę dotarliśmy po 22.00, było bardzo duszno i aż się nie chciało wierzyć, że bliżej jest do północy niż do południa, kiedy to do wysokich letnich temperatur jesteśmy przyzwyczajeni. Na szczęście w domu, który wynajmowaliśmy, w sypialniach mieliśmy klimatyzację. Wybawienie, jak się potem okazało.
Następnego dnia obudziłam się dosyć wcześnie i potem już tylko w półśnie bujałam się jeszcze kilka godzin - efekt wrażeń  z podróży, nowego miejsca i jeszcze nieumiejętnie nastawionej klimatyzacji. Poranne wyjście na balkon można nazwać ogólnie WOW. To, co zobaczyłam, było tym, o czym marzyłam. Zobaczcie sami:







Na pierwszy dzień zaplanowaliśmy obejrzenie groty czy jaskini (jak zwał tak zwał) Cuevas del drach,czyli Caverns of the dragon. Jest tam jedno z największych na świecie podziemnych jezior z pięknie czystą wodą i niebotycznymi stalagmitami, stalaktytami i innymi takimi. Dwukilometrowy spacer odbyliśmy z rozdziawionymi buziami, z podziwu nad tym, że natura może tworzyć takie cuda. To było naprawdę niesamowite. Na koniec odbył się mini koncert na tym jeziorze. Wygaszono wszystkie światła i grota  oświetlona była jedynie światłami na łódkach (było ich trzy). Na jednej z nich siedziała orkiestra (coś klawiszowego oraz smyczki różnej maści) i płynąc wygrywała piękne melodie. Doznanie estetyczne niepowtarzalne. Robienie tam zdjęć było zabronione, ale jak nie mieć pamiątki z takiego miejsca, ja się pytam, więc jak międzynarodowy przestępca - strzelałam fotki z ukrycia.








BERLIN


Dziś w cyklu opowieści podróżniczych naszych znajomych zapraszamy Was do Berlina z Martą Twarowską.


Każda moja wizyta w Berlinie kończy się lekkim niedosytem i obietnicą: "jeszcze tu wrócę". Tak było i tym razem, czyli już za trzecim podejściem.


Jako że trasa z Warszawy do Berlina wiedzie cały czas autostradą A2, podróż autokarem bałtyckiego przewoźnika Ecolines była zadziwiająco komfortowa i trwała około siedmiu godzin. Dla porównania pociąg EuroCity Warszawa-Berlin-Express oferuje nam podróż w niecałe pięć i pół godziny już od 29 euro.


Mój najdłuższy pobyt w niemieckiej stolicy trwał dwa tygodnie i miał miejsce w lipcu 2011 roku. Większość czasu spędzałam wtedy na samodzielnym przemierzaniu i odkrywaniu miasta tuż po zajęciach w szkole językowej. Dlatego też, wracając tu w maju 2013 roku w ramach studenckiego wypadu na weekend, potrafiłam już poruszać się po mieście, byłam obeznana z najważniejszymi ulicami i węzłami komunikacyjnymi miasta.


Najpowszechniejszymi środkami transportu w Berlinie są metro (U-Bahn) i kolej miejska (S-Bahn). Całodniowy bilet na komunikację miejską kosztuje około 6 euro. Poza rozmaitymi biletami turystycznymi (Berlin Travel Card), całkiem korzystną opcją jest bilet jednodniowy dla małej grupy do pięciu osób za 15,50 euro.


Ilość linii i stacji może przyprawić o ból głowy, ale jako że jesteśmy w Niemczech, "Ordnung muss sein". Wystarczy rzucić okiem na czytelną mapkę transportu publicznego i podążać za oznaczeniami na stacjach, a miejska dżungla od razu staje się bardziej przyjazna. W razie potrzeby berlińczycy chętnie służą pomocą, nie tylko po niemiecku. W Niemczech bez problemu można się porozumiewać praktycznie wszędzie po angielsku.

Nasza trzydziestoosobowa grupa była zameldowana w hostelu w okolicy Checkpoint Charlie, zatem spacer po mieście zaczęliśmy od tego miejsca. W okresie zimnej wojny znajdowało tu się znane przejście graniczne między Berlinem Wschodnim a Zachodnim.






Dalej przeszliśmy wzdłuż Friedrichstraße i zboczyliśmy nieco w stronę Gendarmenmarkt z Katedrą Niemiecką i Katedrą Francuską. To miejsce było dla mnie ogromnym zaskoczeniem, ponieważ spędzając ostatnim razem tyle czasu w Berlinie, jakimś cudem nie trafiłam na ten urokliwy plac. 



Dalej ruszyliśmy na Unter den Linden - najbardziej reprezentatywną ulicę miasta, która jest obecnie jednym wielkim placem budowy. Jednak w tamtym momencie naszym celem była Brama Brandenburska, niewątpliwie najważniejszy zabytek Berlina. Ci, którzy nigdy wcześniej jeszcze Bramy nie widzieli, szli w jej kierunku z pewną ekscytacją. Na miejscu powitał nas przyjazny gwar Placu Paryskiego, paru ulicznych artystów (wtedy akurat trafiliśmy na bańki mydlane i tancerzy) i całkiem sporo turystów. 


Po zrobieniu paru zdjęć przeszliśmy pod Bramą i skręciliśmy w prawo w stronę Placu Poczdamskiego. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy Pomniku Ofiar Holocaustu, który stanowią ustawione rosnąco cementowe bryły tworzące labirynt.


Plac Poczdamski pokazuje Berlin od najnowocześniejszej strony, jako dynamicznie rozwijającą się stolicę europejską. Jednakże w niedzielne przedpołudnie udało nam się trafić tam na pchli targ, co zaskakuje, jak bardzo Niemcy lubią łączyć stare z nowym. Warto zobaczyć to miejsce i chłonąć niezwykłą architekturę ze stali i szkła, wejść do budynku Sony Center i spojrzeć od dołu na niesamowity szklany dach, który wyglądem przypomina, moim zdaniem, namiot cyrkowy lub parasol.




Dzień w Berlinie zakończyliśmy w Reichstagu, gdzie swoją siedzibę ma niemiecki parlament. To miejsce przyciąga głównie tarasem widokowym z kopułą.


Polecam wybrać się tam przy ładnej pogodzie pod wieczór. To sama przyjemność spojrzeć z tej perspektywy na miejsca i trasę, którą chodziło się w ciągu dnia, i to jeszcze przy zachodzącym słońcu, wielobarwnym niebie i zapalających się światłach miasta.






Z każdym kolejnym dniem w Berlinie każdy swobodniej korzystał z danego czasu wolnego i możliwości wyboru atrakcji. Dlatego też odpuściłam sobie wieżę telewizyjną na Alexanderplatz, bo byłam tam już dwa lata temu. Co kto lubi, ale to jednak fajne doświadczenie, zobaczyć od środka Fernsehturm, złotą kulę górującą nad Berlinem, oraz podziwiać kolejną panoramę miasta, tym razem z wysokości ponad 200 metrów i za ponad 10 euro.



W tym roku znowu nie udało mi się wejść do Katedry Berlińskiej, mimo że już od dawna ciekawi mnie wnętrze tego obiektu. Niewątpliwie jednak zielony skwer przed katedrą jest jednym z moich ulubionych miejsc w Berlinie, gdzie można usiąść na trawie, odetchnąć i cieszyć się chwilą.



Lista miejsc, które warto zobaczyć w Berlinie wydaje się naprawdę długa. Miasto posiada nie tylko typowo berlińskie obiekty turystyczne, ale również obszerną ofertę kulturalną. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, od koneserów sztuki przez imprezowiczów aż po zakupoholików i poszukiwaczy modowych inspiracji.

Można mówić, że dla uczących się języka niemieckiego Berlin jest już nieco oklepanym celem podróży, że najważniejsze obiekty i symbole miasta zostały skomercjalizowane i nastawione na turystykę. Berlin pozostaje jednak wyjątkową metropolią z historią wieloletniego podziału miasta. Co ciekawe, nadal daje się wyłapać subtelne różnice w mentalności i języku między wschodnimi a zachodnimi berlińczykami. Mimo że od zjednoczenia Niemiec minęło ponad 20 lat, „Ossi” częściej mówi: „chciałbym, mógłbym”, a z kolei „Wessi”: „chcę, mogę, zrobię”. Poza tym mieszkańcy mówią nawet berlińskim dialektem, który ma naleciałości z flamandzkiego, francuskiego i języków słowiańskich.

Niemiecka stolica stanowi idealny cel weekendowego wypadu, głównie ze względu na bliską odległość od polskiej granicy, a także różnorodność, jaką oferuje nam miasto. Gdyby Berlin był nudny i oklepany, na pewno nie byłabym tam już trzy razy, ani tym bardziej nie myślałabym o kolejnej wizycie w przyszłości.


Autorką tekstu jak i zamieszczonych zdjęć jest Marta Twarowska.
             
 "Gościnnie" byliśmy już w 


Dziękuję, że zobaczyliście Berlin z T&M podróżniczo

INDIE


Kierunek: Indie Delhi - Nepal - Kathmandu - Indie przez granicę w Birgunj - Gorakhpur - Varanasi - Mumbay - Goa - Delhi. Jeśli przejedziesz palcem po mapie po tej trasie, powstanie znak zapytania.... :)   ...ciekawe dlaczego... ?  ;)
Podróżowaliśmy po Indiach i Nepalu chyba wszelkimi możliwymi środkami transportu, mianowicie: rozklekotanymi i przepełnionymi autobusami miejscowymi, ale także spędziliśmy około 12 godzin w luksusowym jak na tamtejsze warunki tylko sypialnym(!) autokarze, przepełnionymi pociągami, różnymi samolotami, taxi, ciasnymi motorikszami, a także raz (pierwszy i ostatni) rikszą. Dlaczego pierwszy i ostatni dowiecie się z historii o Kathmandu.


Kto był w Azji, lub czytał już o wyprawach w tamtym kierunku, wie, że Indie, a cała reszta Azji, to dwa oddzielone od siebie światy, jak dwa niezależne kontynenty. Oczywiście to moje zdanie i wrażenie, które powstało po spędzeniu 22 miesięcy w innych częściach Azji ( Korea Pd, Japonia, Chiny, Taiwan, Indonezja). Bardzo mi się spodobało, kiedy w trakcie przygotowań przed wyprawą natrafiłam na zdanie: „ Możesz mieć plany jakie tylko zechcesz jadąc do Indii, ale pamiętaj, że Indie mają również plan wobec ciebie”. I coś w tym jest. Wystarczyło tylko wylądować w Delhi.....ale o tym potem. Od samego początku pobytu w Indiach, zatykało mnie na widok brudu i ilości biedy ciągnącej się kilometrami.... slamsy nie miały ani początku ani końca. Obserwując życie ulic Indii, z niedowierzaniem patrzyłam jak ci ludzie, dzieci, kobiety i mężczyźni w tumanach ulicznego kurzu, z niesłychaną płynnością i naturalnością poruszają się we własnym zgiełku i szczerzą te białe, duże zęby w uśmiechu, nosząc niebywałe ciężary na swoich wątłych plecach, worki wypełnione owocami, ryżem, gałęzie, belki...albo na głowach kosze wypełnione stożkowato ułożoną papryką. To robi wrażenie, a nawet może zapierać dech na moment. Ilość klaksonów usłyszanych za dnia, może graniczyć z ilością oklasków na Wembley w 1995 r. kiedy koncert grał Freedie Mercury.....do tych dźwięków, trzeba się przyzwyczaić i je zaakceptować. Oni trąbią ostrzegawczo, głównie przy mijaniu, a można się domyśleć, że omijają się z częstotliwością równą sieciom mrowiskowym. Bardzo dużo ludzi śpi sobie na ulicach, leżąc po prostu na ziemi, obok krów, kóz...śpią sobie razem, ludzie i zwierzęta. To jest myślę sedno Indii, że fundują ci tysiąc zdarzeń w jednym, bądź na raz. Nim zdąrzysz się zachwycić piękną kobietą pląsającą w tłumie, w przekolorowym sari niosącą wdzięcznie kosz wypełniony owocami...oczywiście na głowie, to zauważasz maleńkie dziecko brudne jak ziemia, mieszające rączką w dopiero co świeżym gównie, zrobionym przez białą krowę znudzoną przeżuwaniem wciąż tych samych ochłapów...ledwo się obejrzysz, a obok ktoś komuś goli głowę, inny wylewa miednicę z brudną wodą na środek ulicy, po której drepczą na bosaka, lub w takich cieniutkich sandałkach ludzie ubrani w białe długie szaty, do tego miliony pędzących we wszystkich kierunkach riksz i tzw. tuk - tuków, czyli riksz motorowych, trąbiących nieustannie. Może się zakręcić w głowie i od ruchu i od zapachów i od nadmiaru wrażeń wszystkiego na raz.
Północno wschodnie miasta sprawiają wrażenie prowizorycznych budowli, bez dachów, z mnóstwem poplątanych kabli elektrycznych, zwisających ciężko pomiędzy budynkami. Najczęściej chodzą po nich małpy.... nic dziwnego, dlaczego c o d z i e n n i e są nagłe i chwilowe braki prądu w całym mieście.
 Varanasi i Ganges



Kiedy wysiadasz z pociągu na stacji kolejowej w jakimkolwiek większym mieście w Indiach, możesz się poczuć jak ktoś naprawdę wyjątkowy. Po pierwsze, rzuca się na ciebie tłum wielbicieli i witają cię niczym samą królową i króla, oczywiście są to uśmiechnięci i przekrzykujący się nawzajem rikszarze: „Madamme! Sir! How are you? Welcome in India!!” Co sprytniejszy już niesie ci plecak i opowiada jaki to wspaniały kraj, że Varanasi jest świętym miejscem, a on jest twoim przewodnikiem. Tak, w Indiach szukanie przewodnika, taxówkarza, sprzedawcy ... w zasadzie kogokolwiek, jest niemal niemożliwe, ponieważ sami pojawiają się natychmiast, a szczególnie w najmniej oczekiwanych momentach. Muszę o tym wspomnieć, że raz kąpiąc się i rozmawiając na początku miło z jakimś Hindusem w morzu na jednej z plaż na Goa, w pewnej chwili powiedział, że jest taxówkarzem i zaraz odwiezie nas do hotelu .... oj trudno było zgubić go nawet mimo dużych fal....

W każdym razie w Varanasi mieliśmy już swojego przewodnika. Wzbudzał dziwne odczucia od samego początku, żuł betel, czyli taki czerwony pieprz, miał czerwone zęby i demoniczne oczy. Nawijał wciąż o Varanasi jakie to święte miasto i jak wielu świętych tu mieszka i że tylko tu możemy zobaczyć i kupić najprawdziwszy, najlepszy jakościowo na świecie jedwab. Ponieważ podróżowaliśmy zupełnie spontanicznie, nie mieliśmy nigdzie rezerwacji, spotykając różnych ciekawych turystów dowiadywaliśmy się gdzie warto przenocować, gdzie zjeść, lub co zobaczyć. Nasz „przewodnik” miał bardzo konkretny plan wobec nas, zarabiał jak każdy z nich na dowiezieniu do hotelu, lub do sklepu gości, natomiast my, chcieliśmy się kierować do miejsca poleconego przez fajnych ludzi z Niemiec, z którymi spędziliśmy trochę czasu w Gorakhpur. ...o tym ciemnym miejscu będzie oddzielna historia...
Niechętnie, ale jednak zgodziłam się, żeby ów przewodnik zabrał nas swoją rikszą...mój chłopak od samego początku nie chciał z nim mieć nic do czynienia ... no i się zaczęło ..... Upał ponad 30 stopni, zatłoczone, brudne, niezwykle hałaśliwe i ruchliwe ulice, do tego niezapomniany zapach krowiego łajna, wysypisk śmieci, pieczonych na ulicach potraw, palących się kadzideł i unoszącego się kurzu. Taka dawka egzotycznej mieszanki zapachów jest zniewalająca. Oczywiście powiedzieliśmy, że chcemy jechać do Ganpati Guest House, a on, że z Ganpati nie widać Gangesu i on nas zawiezie w lepsze miejsce. Oczywiście kłamał. Zapytał czy mamy rezerwację do Ganpati, my że tak, więc dał nam telefon i ktoś w słuchawce mi powiedział, że niestety nie mają w Ganpati miejsc przez najbliższe 4 dni ... wątpliwe było to, że po drugiej stronie słuchawki był ktoś z naszego poleconego miejsca. Kiedy widziałam oczy tego naszego przewodnika w lusterku motorikszy i jego czerwone przeżuwające pieprz zęby, postanowiłam nie robić awantury... Ok. mimo, niezadowolenia Rafała, ogólnego napięcia, nieprzyjemnej i jakby patowej sytuacji, coś mi mówiło, że łagodne podążanie za sytuacją jest najlepszym wyjściem. Kierowca bez przerwy opowiadał nam o Varanasi ... pokazał nam swą księgę wpisów, rekomendacji gości, których przewoził, zawoził i odwoził....miała sporo powyrywanych kartek.... :)
Było strasznie gorąco. Hotel położonybył tuż przy wysypisku śmieci, z którego krowy leniwie wyjadały odpadki, dzielnica nie zachęcała ani trochę. Po szybkiej weryfikacji i sprawdzeniu jak wygląda pokój, jaka jest cena, mój chłopak zdecydował, żeby spadać do Ganpati. Wsiedliśmy do motorikszy i powiedzieliśmy, żeby nas tam jednak zawiózł. Po chwili jazdy, okazało się, że jest jakieś święto i ulica jest zamknięta ... nie pojedziemy dalej, czuliśmy, że ten rikszarz przegina i już mieliśmy dość tej sytuacji. Ulice Indii mają naprawdę swoisty zapach. Zemdliło mnie od tego ...



Oboje byliśmy bardzo zmęczeni i chcieliśmy wreszcie znaleźć jakąś bazę. Wróciliśmy do tego hotelu przy wysypisku i postanowiliśmy tam zostać jedną noc, odpocząć i znaleźć Ganpati na drugi dzień. Nasza decyzja okazała się nie taka znowu zła. A wręcz dostarczyła tych w sumie najmocniejszych przeżyć z całej wyprawy.


Cóż ... może właśnie tu Indie miały plan wobec nas?


Pokój za 300 rupii nie może być luksusowy, ale na tyle czysty, że dało się mieszkać. Potem okazało się, że każdy tani pokój, nawet jeśli wygląda jak zapleśniała piwnica, ma klimatyzację, a już na pewno działający wentylator sufitowy, oraz jaszczurki biegające po ścianach gratis. To widoki z balkonu.....






Zrobiliśmy herbatę, dzięki grzałce, która bardzo się przydała, nawet w taki upał paradoksalnie przyniosła ulgę. Wyszliśmy popijając herbatę na balkon i zaczęliśmy przyglądać się okolicy i słynnemu Gangesowi.

Byliśmy na prawym krańcu łańcucha Gath, które ciągnęły się wzdłuż Gangesu przez około 17 km. Sam Ganges nie wywarł na mnie wrażenia takiego, jakie zapamiętałam z filmów ... nie był taki ogromny, był dość wąski, widać było jak z powodu upałów rzeka wyschła.
Widok z balkonu był ponury, dzielnica niezwykle brudna, obłożona prowizorycznymi rozwalającymi się budowlami z cegieł, dachów zrobionych z niebieskich folii, szmat i patyków, wokół których co jakiś czas przechadzali się tubylcy, małpy, kozy, krowy i dość duże szczury.

Po krótkiej chwili nasz wzrok zatrzymał się na widoku dokładnie na przeciw nas...




Tuż nad brzegiem Gangesu unosił się dym, zresztą nie jeden. Wpatrywaliśmy się w ogniska nad rzeką...Bez słów wymieniliśmy spojrzenia i już wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Ten nasz przewodnik z czerwonymi zębami przywiózł nas do hotelu położonego w samym środku Harischandry, czyli jednej z dwóch skrajnych Ghat w której kremuje się zwłoki. Jakoś herbata przestała nam smakować...albo po prostu fakt, że stoimy na balkonie, a 50m przed nami płoną ludzkie zwłoki, spowodował, że poczuliśmy się nieswojo. To był jeden z ważniejszych momentów, kiedy zdałam sobie sprawę, jak bardzo w Indiach życie i śmierć otwarcie tańczą blisko siebie. Nie ma zasłon ... nie ma intymności ... tutaj palił się człowiek, 15 metrów dalej ktoś robił pranie, chłopiec biegał z latawcem, krowa wyjadała liście z wieńców pogrzebowych załatwiając jednocześnie swoje potrzeby, handlarze głośno przywoływali turystów, jednocześnie ktoś głośno opłakiwał palące się zwłoki.



Każdego dnia do Varanasi przybywa setki pielgrzymów z całych Indii, aby dokonać oczyszczającej z grzechów kąpieli w Gangesie. To miejsce kultu w Indiach. Każdy wierzący pragnie, aby jego zwłoki zostały spalone właśnie tu i zostały wrzucone do Gangesu, co oznacza wyzwolenie się z zaklętego kręgu narodzin i śmierci. Wierzą, że ich prochy w zetknięciu z wodami świętego Gangesu spowodują osiągnięcie nirwany i  wiecznego spokoju ..... ponoć liczba bakterii pływających w świętej rzece ponad tysiąckrotnie przewyższa najwyższe normy dopuszczalne w Europie, ale Hindusi wierzą, że taka kąpiel może przynieść uzdrowienie ciała i ducha ...




Ciało ludzkie pali się do około 7 godzin. Na drugi dzień, prochy wysypuje się do Gangesu. Dzieci zmarłe przed 8 rokiem życia, puszcza się na rzekę zawinięte w całuny na małych łódkach .... do rzeki również spływają wszelkie ścieki i detergenty używane do prania. A jednak nikt tam z wierzących w świętą moc Gangesu nie łapie żadnego syfa, a ci co się taplają często też z głośnym śmiechem, wyglądają zupełnie jakby się kąpali w Bałtyku :)




W tej „naszej” Ghacie pali się zwłoki wszystkich, bez ograniczeń na religię i kasty, także cudzoziemców, natomiast największa Ghata kremacyjna położona na drugim krańcu, to Manikarnika, tam palą zwłoki tylko Hindusów. Pali się tam dziennie ponad 100 ciał ...


Ta chwila totalnego zaskoczenia, której doświadczyliśmy oboje stojąc nieruchomo z kubkami herbaty  na balkonie tuż nad Ghatą Harischandry, przyniosła wiele reflesji na potem i zatrzymanie w tym całym tyglu, które było dla mnie najmocniejszym prezentem od Indii.


Odurzeni klimatem starego Benares, poruszeni i w nastroju refleksyjnym, postanowiliśmy pójść na spacer wzdłuż Gangesu.  Wciąż nie mogłam uwierzć w cały ten otaczający brud i smród na ulicach .... śmieci walające się wszędzie, ludzie najczęściej chodzili boso, dzieci brudne na ulicach tarzały się w kurzu ze zwierzętami ... no i wszystko przyciągało wzrok, stosy drewna przygotowywane do kremacji, ludzie zwani Nietykalnymi, o których już sobie poczytaliśmy wcześniej. Cali w sadzy...z jednej strony sprawiali wrażenie lekko nieprzytomnych, bezsłownie krzątali się wokół zwłok, podobno są zazwyczaj nieźle upaleni....ale to niesprawdzona informacja :) ...swoją drogą, marichuanę proponują tam niemal na każdym rogu.

 ... Ale. Nastrój żałobno - refleksyjny panował tylko w naszym wnętrzu .... czar prysł niesłychanie szybko, kiedy tylko zaczęli nas nagabywać krypto - handlarze.
I tu (czyli nie wiadomo do końca gdzie) kończy się mit o Varanasi i zaczyna się świat przemysłu jedwabnego i naciągactwa ... To było jak zimny prysznic....choć niestety nie w dosłownym znaczeniu tego słowa, bo akurat upał był niemiłosierny. Gdzie ten święty, uduchowiony Ganges się podział....? Każdy coś tam nam chciał wcisnąć, a to pocztówki....kwiatki...jakieś obrazki...no i oczywiście „Maybe boat madamme?”  Oh....uwierzcie, nie dało się tego wytrzymać...ruszyliśmy wzdłuż Gangesu po słynnych schodach i doświadczyliśmy sytuacji jak z kawału o blondynkach. Jakiś Hindus z samego brzegu rzeki, siedzący na starej drewnianej łodzi, których wokół jest setki, widząc nas razem krzyczy do mnie, czy chcę wynająć łódź? Kiwam przecząco głową, więc przewoźnik pyta Rafała, czy może on chce? Rafał również kiwa przecząco głową, co widzą doskonale następni siedzący na brzegu Hindusi....ale oni również nas pytają czy może chcemy wynająć łódź..?  ...To wcale nie jest śmieszne, ale prawdziwe...idąc wzdłuż brzegu Gangesu, który wypełniony jest starymi kolorowymi łodziami, tym samym pytaniom nie ma końca.... W sumie trudno było zrozumieć ich zachowanie....przecież nie byli totalnymi głupkami.  Nie potrafiliśmy jeszcze być asertywni w stylu Hindu, szczególnie ja, standarty Europejskich zachowań można było schować do plecaka...musieliśmy zacząć ich lekceważyć, nie reagować...a nawet mówić ostrzejszym tonem - nie, dziękuję.
Nie wyobrażałam sobie, jak ktoś może być tak natrętny, oraz w jak beznamiętny, a jednocześnie przytłaczający sposób próbować mi coś proponować, czy sprzedać...cokolwiek. Męczące to było....nie pozwalało ani na przyglądanie się życiu na Ghatach, nie mówiąc już o przeżywaniu jakichkolwiek emocji związanych z jak się okazało pseudo - duchową atmosferą Gangesu. Zaczęliśmy przyspieszać kroku...a co tam, zaczęliśmy po prostu od nich uciekać. Upał był tak niesłychany, że w pewnej chwili kupiliśmy lodowatą wodę i polaliśmy się nią...co było niezwykle błogim doznaniem...dało to nam siły do ...znalezienia Ganpati! ...położonego niemal w środku całego łuku Gangesu w Varanasi :)  Jak można się domyśleć, było to piękne miejsce, kolorowe, czyste i zadbane, przepełnione podrożnikami z całego świata...oh jacy byliśmy szczęśliwi. Zarezerwowaliśmy sobie pokój na następny dzień z widokiem na.. wiadomo co :) Polecamy ten hostel. Jest klimatycznie, miło, jest smaczne jedzonko i ceny są nieznacznie większe niż w hostelach o fatalnych warunkach. Mieliśmy pokój za około 300 rupii na głowę za dzień...czyli za 20 zł. www.ganpatiguesthouse.com











Ula i Rafał


Miło Cię tu widzieć, dziękuję :) 




Dziś w cyklu opowieści podróżniczych naszych znajomych zapraszamy Was do Azji 
Południowo -Wschodniej.

Z okazji moich 40 tych urodzin siostra zaproponowała mi szaleństwo, które miało na imię…FILIPINY.


Davao City
Azja, zupełnie inny klimat, niż Nasza stara porządna Europa, choć już dziś przemieszana kulturowo. Ale co innego spotkać od czasu do czasu jednego Azjatę na ulicy polskiego miasta, a co innego spotkać jednego Białego otoczonego Azjatami. I tu muszę przyznać, że Azjata Azjacie nie równy…:) Jak się człowiek już wzrokowo oswoi z widokiem,  to można się już pokusić o opinię,  z jakiej wyspy kto pochodzi. A jest ich dookoła 7000 tysięcy. Spotkałam czerwonoskórych Indian, potomków kolonialistów z Hiszpanii, ludzi o dużych stopach, długich tułowiach i to co w nich najpiękniejsze, uśmiechniętych, serdecznych twarzach.




Pomysł pobytu w Azji, jako zarodek szeregu niespodzianek jakie miały mnie spotkać, okazał się bardzo trafny…:) Bo oto, rozpoczynając moją podróż na lotnisku Okęcie, korzystając z wolnego czasu jaki mi pozostał do odlotu, zakupiłam na podróż lekką i przyjemną lekturę nowości rynkowej, a mianowicie kolorowy magazyn ( tytułu za rybkę nie pamiętam). Wielkim zaskoczeniem okazał się fakt kiedy to zobaczyłam artykuł zachęcający do odwiedzenia nie tylko Filipin, ale konkretnie wioski rybackiej El Nido na wyspie Palawan, w której to, miałyśmy już wykupiony z siostrą 4 dniowy pobyt. Wówczas to, wydawało mi się kosmicznie egzotyczne, teraz jest mi już ciepło znajome. Tak oto się stało, że zawitałyśmy do rezerwatu przyrody i magicznie cudownego miejsca, aby odkryć En Talula, jedno z piękniejszych miejsc jakie w życiu moje oczy widziały, a co pokazuję na zdjęciu poniżej.


En Talula
Aby się dostać do El Nido, wyruszyłyśmy z Davao samolotem krajowymi liniami Pacific, do miasteczka Puerto Princessa, super komercyjnej miejscowości, z wszystkimi turystycznymi wygodami, hotelami, restauracjami i nocnym życiem, jak ktoś lubi oczywiście. Nas zdecydowanie bardziej ciągnęło na dziko i tak oto kolejny etap podróży spędziłyśmy jadąc pięć godzin, 10 osobowym autobusem wielkości zakrętki od mleka  w stronę dziewiczych terenów.  Zamieszkałyśmy w hotelu Green View,  który śmiało mogę polecić. Spanie w domku z liścia palmowego w różowej pościeli po takiej wytłuczonej podróży, było bajką.


Green View
Poranna kawka na tarasie smakowała wybornie, zaparzona w angielskiej porcelanie i spożywana z widokiem na morze. Bardzo smakowały mi owoce, jednym z moich ulubionych jest papaya na równi z żółtym arbuzem, soczyste mangosteen, kwaskowaty santol, mały cytrus kalamansi (taka pomarańcza z cytryną w jednym) którego sok jest używany jako składnik napoju na ciepło i na zimno. Polecam zwrócić smakową uwagę na mango, które na Filipinach podobno rośnie najlepsze na świecie. I jest to prawdziwa prawda, tylko trzeba uważać, aby jedząc przypadkiem nie oblizać rąk i cieknącego po nich soku,  gdyż w moim przypadku zakończyło się to nietolerancja bakterii i zatruciem. A to jest coś, co na Filipinach jak i w każdym innym Azjatyckim zakątku świata  doświadczyć łatwo.


Oczywiście w cywilizowanym mieść Davao też posiadają ogromne centrum handlowe, udekorowane Durianami
Nieocenionych doznań dostarczył mi jednak owoc Durian. Je się go raczej tylko na ulicy, gdyż jego charakterystyczny zapach zbliżony do starej babcinej rajstopy, jest dla niektórych nie do zniesienia. Przez zapach przeszłam dzielnie, pewnie pomogło mi w tym łagodne Filipińskie piwo St. Miguel i byłam bardzo ciekawa jak to smakuje. Powiem tak…w życiu czegoś takiego nie jadłam i raczej już nie zjem. Jeśli ktoś potrafi połączyć smakowo, czosnek z prażoną cebulą, do tego nuta wanilii, o konsystencji szparagów, albo bardziej mielonej fasoli, albo tego i tego w jednym, …to może już Duriana nie jeść. Podobno pomaga szybkie popijanie Coca-Colą, ale w moim przypadku drugiego razu nie było, był tylko jeden kęs, szok i opanowując mdłości przełknęłam, przeżyłam i to by było na tyle.
Narodowym deserem filipińskim jest Halo-Halo. Przyjemna nazwa i ciekawy smak, a szczególnie gałka lodów z fioletowego ziemniaka, oczywiście gałka z mango i miąższ kokosa w słodkiej zalewie, na samym spodzie pokruszony zwyczajny lód polany mlekiem kokosowym, sypnięte cukrem palmowym i płatkami Corn-flakes. I na dodatek to jest smaczne…:)


Ale moje serce jednak skradło Mango-flow, ciasteczko niepozornie wygląda, ale co za kulinarne doznanie, mega smaczne. Delikatny biszkopt, przełożony masa z mleka kokosowego i świeżutkie dojrzałe mango, mniam mniam …



Filipiny to kraj biednych ludzi, błąkających się po plaży zaniedbanych psów i masakrycznie chudych kotów. Takiej skrajnej biedy nie widziałam dawno. Dzieci na ulicy chodzące w jednej parze butów - starsza w prawym, młodsza w lewym. Nie myślę, że jest to jakiś szczególny przywilej, tak po prostu im wypadło we wtorek, w środę mogły się wymienić. Zmyślność ludzi na Filipinach w wykorzystaniu tego co się znalazło, albo przypadkiem posiadło, albo z innego darowanego źródła jest wielka.


El Nido, postój pojazdów transportowych wieloosobowych - taksówek
Wystarczy popatrzeć na środek transportu jakim poruszałyśmy się jadąc w busz. Była to konstrukcja metalowa, solidnie pospawana i połączona z motorem. Nikt się nie przejmuje rdzą, bo zawsze można nakleić taśmę, albo coś namalować, albo przykryć, to ma działać i jeździć. Niesamowite wrażenie robiły na mnie łupiny od orzecha kokosowego, czego było dużo i dookoła domów były posadzone w nich rośliny, naturalnie i ekologicznie. 
Trzeba uważać na ceny. Np. 1,5 litrowa woda w hotelu kosztowała 50 pesos, a w miejscu gdzie można było nalać ja bezpośrednio do butelki już tylko 5. Podobnie jest z cenami jedzenia, tak bezpośrednio na ulicy, można obiad spożyć w cenie 150-200 pesos, ale jak już się chce zjeść dobrze i smacznie i rozpustnie w Japońskiej czy Francuskiej restauracji to na dwie osoby jest to wydatek rzędu 1000-2000 czasem jeszcze więcej…                                                             
1 dolar = 40 pesos, taki był kurs wymiany waluty na lotnisku w Davao.


Rozpustne danie w japońskiej restauracji. Pierwszy raz jadłam sushi ze świeżym mango
Musze przyznać, iż moja siostra pięknie ułożyła plan naszej wspólnej podróży, jak najbardziej uwzględniając wszystkie moje zachcianki. A ponieważ moim marzeniem był masaż gorącymi kamieniami to i zaprosiła mnie na taki w Davao, w salonie Spa w hotelu Marco Polo. Pierwszy raz dostąpiłam takiej przyjemności, kiedy to już od samego wejścia panie wspierały słowem i budowały dobry nastrój. No trochę było za słodko, aż tak mi lukrować nie trzeba, ale jako doświadczenie ciekawe. Za to masaż gorącymi kamieniami cudowne przeżycie. Przeżyłam też tradycyjny masaż Filipiński...to chyba najlepsze określenie, przeżyłam. Podobno pani już na wejściu pytała mnie, czy ten dotyk jest dobry. Jakoś nie usłyszałam pytania i tym samym zezwoliłam pani na tortury. Nie powinnam sobie na to pozwolić! Dotyk w masażu jest bardzo ważny i od tego dużo zależy, a szczególnie zadowolenie klienta! Obolała wstałam ze stołu, ale miało to też i swoją dobra stronę, każde kolejne doznanie z masażem było lekkie i przyjemne…:)


Plaże, woda i słońce…:)
To wszystko jest tam dostępne, o ile nie podróżuje się porą deszczową, a akurat sierpień takim miesiącem był. Dzięki temu przeżyłam ulewny deszcz z bardzo silnym wiatrem, który jak się okazało był tylko końcówką tego, co się działo po drugiej stronie wyspy w Manili gdzie był tajfun. Takie prawa natury. Pogoda służyła Nam na tyle, że za każdym razem, kiedy wypływałyśmy, a to nurkować w oceanie, lub zwiedzać kolejna plaże z wysokimi falami, albo plaże z perłowym piaseczkiem i szmaragdem wody  to świeciło słońce, choć poranek nie wskazywał na taki przebieg dnia. Green Vie to miejsce w którym podobno można zobaczyć najpiękniejsze zachody słońca. Przeżyłyśmy taki jeden, ale za chmurami, przez które przebijał się ciepły pomarańcz. Szmaragd nie od dziś jest moim ulubionym kolorem, po tej wyprawie nadal pozostanie, wspomagany wspomnieniami i górą śmiechu jaki odstawiłyśmy wraz z siostrą.


Ja z Siostrą:) 
Czas wspólnych przyjemności minął Nam błyskawicznie. Dwa tygodnie w Azji, na moje oko zupełnie wystarczy, na towarzystwo siostry zdecydowanie za mało...:) Polecam serdecznie, poczuć  promienie filipińskiego słońca na własnej skórze, szczelnie chronionego porządnym filtrem nr.30, oraz peeling piaseczkiem z plaży, stosowałam go na każdej, tak więc, praktycznie nie przywiozłam  wymarzonego karmelu na skórze. Za to udało mi się po wnikliwych poszukiwaniach zakupić masło/olej kokosowy w specjalnym miejscu, kiedy to na moje oko powinien być praktycznie na każdym rogu zamiast buteleczek olejku amerykańskiego Jonson&Jonson w wielu pojemnościach i ogromnych ilościach. Przywiozłam też suszone mango, nie najadłam się zbytnio świeżego, ale cóż, na sprawę zmiany flory bakteryjnej mój organizm zareagował zbyt ostro. No i oczywiście to co najważniejsze, jestem szczęśliwą posiadaczką cudownych wspomnień z wyprawy do Azji.

iwi


 "Gościnnie" byliśmy już  w :


Berlinie


Wiedniu


Indiach


British Columbii



Dziękuję, że tu zaglądasz :) 


BRITISH COLUMBIA

Dziś w cyklu "Gościnnie..." - czyli opowieści podróżnicze naszych znajomych, zapraszamy do Kanady. Dokładnie do British Columbii, po której to podróżowała Ola. 

O różnych siłach ludzkości wiadomo. W szkołach namiętnie tłuką nam do głów wzory na siłę dośrodkową, Coriolisa czy Lorentza, a jednak pomimo pełnej świadomości, że takowe istnieją, nie zawracamy sobie nimi gitary. Są i tyle, nie przeszkadzają (a wręcz pomagają!), więc nie ma co się rozwodzić. Jedna tylko siedzi wciąż w mojej głowie, nie daje o sobie zapomnieć, staje się motorem do wszelakich działań w chwilach zwątpień i choć za cholerę nie potrafię wyprowadzić na nią wzoru, to jednak spróbuję ją poniżej opisać, a kto wie, może i Wami zawładnie. Zapraszam do przeczytania krótkiego felietonu na temat siły "do kanadyjskiej", która rokrocznie sprowadza mnie do British Columbii i sprawia, że zakochuję się w tej urokliwej i jednocześnie dzikiej prowincji coraz mocniej.

Kiedy to piszę, Burnaby - trzecie pod względem ludności miasto w BC, usytuowane na obrzeżach Vancouver, wita mnie już po raz czwarty, wita niemalże bezchmurną pogodą (słońce bierze odwet na zimie, która bezceremonialnie faworyzowała deszcz), ciepłem i otwartością miejscowych, smaganymi przez upragniony w upalne dni zefir kępami drzew i krzewów w niezliczonych odcieniach zieleni. Mieszkam na jedenastym piętrze, a pomimo to pobliskie apartamentowce patrzą na mnie z góry, prężąc się dumnie znad dywanu parkowo-leśnych zarośli, niczym strażnicy stojący na baczność przed fortecą majestatycznych Gór Nadbrzeżnych. Śnieżne czapy skrzą się w znikających za horyzontem promieniach, wkrótce jednak, bo z nadejściem sierpnia, spłyną rwącymi potokami do lokalnych strumyków, zasilą rzekę Fraser i osłodzą przybrzeżne wody Pacyfiku.



Jeśli zrobię teraz przerwę od pisania i wyjdę na krótki spacer, wystarczy, że minę dwie przecznice, a znajdę się w zupełnie innym świecie, w którym o cywilizacji świadczą jedynie wydeptane ścieżki poprzecinane obnażonymi korzeniami gigantycznych sosen, swą urodą przypominające pas wysadzany drogocennymi kamieniami, które, wypolerowane przez deszcz, zadziwiają bogactwem kolorów. To urzeka mnie w Kanadzie najbardziej: harmonia pomiędzy antropogenicznym uniwersum a dziewiczą naturą. Parę kilometrów w głąb gór człowiek ustępuje miejsca prawom niezmąconym od pradawnych czasów. Staje się nic nieznaczącym pionkiem w gąszczu dzikiego i nieprzewidywalnego królestwa flory i fauny. Penetrowanie kanadyjskiej tajgi na własną rękę może skończyć się nie tylko utratą orientacji w terenie, lecz również spotkaniem z głodnym misiem, stąd wskazane jest trzymać się wyznaczonych tras.

Lokalne góry oferują sieć szlaków turystycznych o wszystkich poziomach trudności: leniwi z ulgą wybiorą coś z szerokiej gamy łatwych tras (nawet w Whistler), gdzie niewielkie deniwelacje terenu nie odbiorą przyjemności kontemplowania przyrody; bardziej zaawansowanym hikerom mogę polecić Mount Seymour - tamtejsze trasy zaspokoją nie tylko spragnione estetyki zmysły, lecz również wycisną z Was ostatnie poty, zmuszą Wasze ciała do pokonywania drabin splecionych z giętkich korzeni, wspinania się wzdłuż skalnych serpentyn, robienia susów z kamienia na kamień, by przeprawić się przez oczko morskie w swym zwierciadle odbijające piękno arystokratycznych masywów górskich. Tydzień temu wybrałam się w okolice Squamish, by wypróbować dopiero co oddaną do użytku Sea to Sky Gondolę. Choć jest to jedna z tych atrakcji, które warto zaliczyć raz i wystarczy (w przeciwieństwie np. do Whistler, tam można wracać bez końca), to niezwykłą radość sprawił mi 10-kilometrowy hiking u podnóża szczytu Sky Pilot. Trasa dość monotonna, bo poprowadzona na całej długości w tunelu z drzew i krzewów, jednak dotarcie poprzez kaskady wiosennych potoków (nie żartuję! - na pewnych odcinkach dróżka zamieniała się w strumień) do poziomu śniegu okazało się niesamowitą frajdą. Zdobycie samego szczytu, szczególnie w obecnych warunkach, gdy okryty jest stosunkowo grubą warstwą białego puchu, wymagałoby nie tylko odpowiedniego ekwipunku, lecz również przygotowań i doświadczenia. Na trasie spotkałam człowieka, który zjechawszy ok. 100 metrów po mroźniej zjeżdżalni, zapadł się po pas i skonstatował, że stoi w strudze topiącego się pod spodem śniegu! Miałam okazję porozmawiać również z ponad sześćdziesięcioletnim hikerem o zdumiewającej wprost kondycji, widać, że posiadającym niemały bagaż doświadczeń, rozwijającym swą pasję z córką bądź też znacznie młodszą kochanką. Wymieniwszy się kontaktami, planujemy pokonać bardziej wymagającą na trasę na granicy Kanady i Stanów. Jeśli Redaktor Naczelny T. pozwoli, skrobnę o tym co nieco, gdy wyprawa dojdzie do skutku.






Jednak, jak już wspomniałam wcześniej, British Columbia to nie tylko zew natury. Na tętniące serce prowincji składają się pełni optymizmu i serdeczności ludzie, mieszkanka kultur, smaków i zapachów, fascynująca i zróżnicowana architektura. Życie kumuluje się na wybrzeżu, przede wszystkim w stolicy BC - Victorii (o której teraz pisać nie będę, gdyż dopiero w tym roku planuję się tam wybrać) i największym mieście - Vancouver. Mieście o nieopisanej atmosferze, jedynym w swoim rodzaju i słusznie zajmującym czołowe pozycje w rankingach na najlepsze miejsce do życia. Kiedy odwiedziłam je po raz pierwszy, doznałam specyficznego uczucia. "Jestem w domu"  - pomyślałam i uderzyło mnie to tym bardziej, iż zwiedziwszy w swoim krótkim życiu ponad 20 krajów, wiele z nich kilkakrotnie, ani razu nie przeszło mi przez myśl, aby któryś traktować inaczej niż miejsce krótkotrwałego pobytu, a już na pewno nie tak osobiście. "Dom" to słowo szczególne, intymne, nieodłącznie związane z poczuciem bezpieczeństwa, ciepłem; to azyl, schronienie. Czemu zatem Vancouver, w ogóle Kanada zawdzięcza tę zaczarowaną aurę?


Niebagatelną rolę odgrywa tu fakt, iż Kanada jest młodym państwem. Konfederację Kanady uchwalono w 1867, trudno więc mówić o rodowitych Kanadyjczykach, nawet jeśli ich przodkowie zasiedlili te terytoria w owym czasie (pomijam przedstawicieli rdzennych ludów, pozostało ich niewielu). Wszyscy skądś tu przybyli. Inaczej rzecz ma się w społeczeństwach krajów o długiej tradycji, burzliwej historii: Anglii, Francji, Rosji czy Polsce - na przestrzeni wieków zdążyło się bowiem w nich wykształcić poczucie odrębności, często o zabarwieniu nacjonalistycznym, a wśród określonych grup także szowinistycznym. Kanada, przedstawicielka "nowego pokolenia" państw, wita imigrantów z otwartymi rękami. Podobnie jak młodego człowieka stojącego u progu dorosłości, cechuje ją nadzieja i żywiołowość. Każde państwo tworzą ludzie, jednak w przypadku Kanady wyrażenie to ma inne zabarwienie niż w odniesieniu do starego kontynentu. Gdy rodzisz się Polakiem, Niemcem czy Hiszpanem, w pewnym sensie zostaje Ci to narzucone, Twoje narodowe drzewo genealogiczne sięga często kilkuset lat. Bycie obywatelem Kanady wiąże się z wyborem: pośrednim - Twoja prababka, ojciec etc. zdecydowali, że chcą tu mieszkać, bądź bezpośrednim - wynikającym ze świadomie podjętej przez Ciebie decyzji. Ludzie przyjechali tu, by żyć godnie, lepiej, niż mógłby to im zagwarantować rodzimy kraj. Stąd też tutejsi mieszkańcy nie narzekają, lecz działają; wiedzą, że sami kreują swoją rzeczywistość, zdają sobie sprawę ze swej inności i akceptują ją, są tolerancyjni, przeważnie nie mają kompleksów. Społeczeństwo kanadyjskie jest społeczeństwem otwartym, każdy może do niego dołączyć i w nim się rozwijać. Właśnie to pozwala przyjezdnym poczuć się jak w domu.


Należy również zaznaczyć, iż imigranci nie wypierają się swoich korzeni, lecz kultywują przywiezione tradycje, co czyni Vancouver miastem multikulturowym, a przez to bogatszym i barwnym. Przechadzając się ulicami, spostrzeżesz wywieszone przy wielu domach narodowe flagi obok kanadyjskich. Porwie Cię woń najróżniejszych potraw, melodia języków z krajów bliższych i dalszych, oczaruje kalejdoskop ludzkich fizjonomii, zadziwi architektura idealnie oddająca pluralistyczny charakter Kanady. Otóż trzeba powiedzieć, że downtown rozrasta się na potęgę, powoli czyniąc z Vancouver szklane miasto, jednak pomiędzy biurowcami i wieżowcami ostały się budynki w stylu edwardiańskim, neoromańskim, neogotyckim, neorenesansowym, art déco i wielu innych. Im dalej od centrum, tym więcej jednorodzinnych domów przypominających kalifornijskie bungalowy oraz stylowych osiedli. Downtown, podobnie jak Granville Island czy English Bay zaliczyłabym do obowiązkowych turystycznych punktów. Warto odwiedzić położony tuż nad Pacyfikiem Stanley Park, zaczerpnąć gęstego, słonawo-słodkawego powierza, wieczorem zaś dać się porwać nocnemu życiu wśród tysięcy migających świateł, wśród gwaru restauracji i kawiarni.





Nie sposób opisać dobrze British Columbię, a nawet tylko Vancouver w jednym tekście. Powyższy ma być tylko impresją, zachętą, inspiracją do podróży w te rejony. Niech zdjęcia stanowią dodatkowy bodziec, by spakować manatki i dać się zakochać w Kanadzie.









Autorką zdjęć i wpisu jest Ola Białyszewska. 



O Kanadzie pisaliśmy również w innych wpisach:

Toronto






Miło mi, że jesteś tu. Dziękuję. 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Dziękujemy za odwiedziny i komentarz, zapraszamy do obserwowania. Jeżeli komentujesz jako "Anonimowy" podpisz się proszę, żebym wiedział jak mam do Ciebie się zwracać. Jednocześnie informujemy, że odwiedzamy komentujących. Nie ma potrzeby zostawiania adresu strony.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Printfriendly