Tym razem w cyklu "Gościnnie..." - czyli opowieści podróżnicze naszych znajomych, zapraszamy Was do Meksyku z Olą. Przypominamy, że z Olą mogliśmy już odwiedzić British Columbię w Kanadzie.
7 stycznia 2015 roku, 8:07 rano. Moje ostatnie godziny w Meksyku - kraju, który zaskoczył mnie jak żaden inny. Wyjeżdżam z ogromnym niedosytem i ciężkim sercem. Cała ta wyprawa ma w sobie, co nieco z wariactwa. Rose poznałam w Vancouver; pracowałyśmy w lodziarni, której serdecznie nienawidziłyśmy, a po pracy chodziłyśmy na piwo. Podczas jednego z takich spotkań dołączyli do nas Yael, Fortu, Frida, Ana, Camila i Cesar (za wyjątkiem Cesara wszyscy przyjechali do Vancouver w ramach International Experience Canada, podobnie jak ja). “Odwiedź nas w Meksyku” - rzucił ktoś, ot, pijacki pomysł, jakich mieliśmy wiele. Tyle, że ten doczekał się realizacji.
Trzy miesiące później kupiłam bilet. 30 grudnia wylądowałam w Puerto Vallarta. Pierwsze wrażenie? Duchota. Parność. Ciężkie, przesiąknięte wilgocią powietrze zalało moje płuca, dając uczucie nieustannej walki o drogocenny tlen. Jednak po kilkunastu wdechach i wydechach przywykłam do nowego klimatu i podekscytowana ruszyłam na spotkanie z przyjaciółmi. A przyjaciele, jak to przyjaciele, stanęli na wysokości zadania i nie pozwolili mi trwonić czasu na sen - pomimo niewczesnej już godziny, ba! zbliżała się dziesiąta czy jedenasta, pokonaliśmy kilkadziesiąt kilometrów na północ, by dotrzeć do Sayulita, miasteczka usytuowanego nad oceanem, a z pozostałych stron otoczonego wiecznie zielonym lasem tropikalnym. Zaparkowaliśmy na obrzeżach, w miejscu, które początkowo przyprawiło mnie o dreszcze. Wyboista droga, po prawej - obdrapane budynki, lokalni siedzą na chodniku, piją la cerveza i palą skręty; po lewej - laguna złowieszczo spozierająca na mnie zza rachitycznych zarośli. Podążyliśmy za muzyką, a ta poprowadziła nas wąskimi, krętymi schodami do chyba najbardziej obskurnego, acz najciekawszego klubu, jaki miałam okazje odwiedzić. Momentalnie zakochałam się w żywiołowych rytmach, mieszance tradycyjnych meksykańskich melodii z jazzem. Dach pokryto czymś w rodzaju strzechy, okna… okien brak, po co, skoro jednej ze ścian w ogóle nie ma. Egzotyka, energia, tłum szaleje na parkiecie - a trzeba powiedzieć, że taniec Meksykanie mają we krwi. Pragnienie ugasiliśmy “Pacifico”, lokalnym piwem, które stało się nieodłącznym towarzyszem naszej wyprawy. Zdarza się, że piwo w Meksyku można kupić taniej niż wodę butelkowaną, nic więc dziwnego, co nasza horda wybierała.
Rozbiliśmy się na plaży w Lo de Marcos, miejscowości położonej kilka kilometrów dalej. Namioty rozkładaliśmy po ciemku, toteż poranek przyszykował następne niespodzianki.
Obudziło mnie gorąco. Na zachodnim wybrzeżu w ciągu dnia temperatura sięga 30 stopni, w nocy utrzymuje się na poziomie 17-20 - ależ mi surowa zima! Wygrzebałam się z namiotu i przetarłam oczy. W tym miejscu zamieszczam zdjęcia, bo nie jestem na tyle lotna w pisaniu, by ująć w słowach to, co ujrzałam.
Zabraliśmy się za przygotowanie śniadania. W dzisiejszym menu: tortille z chilorio (wieprzowina duszona na ostro, pochodząca z meksykańskiego stanu Sinaloa) i fasola, a na deser owoce z dulce de leche (słodka masa przypominająca kajmak) i świeża woda kokosowa. Jak już wysiorbiesz całą wodę, to ciach! Kokos na pół, wydłubujesz miąższ, skrapiasz sokiem z limonki, dodajesz trochę cukru i chili, mmm, pychota! Ogólnie, nietrudno uzależnić się od meksykańskich przysmaków. Tacos, których nie zjesz, nie pokleiwszy się jak świniak, birria - oleista zupa z rozpływającym się w ustach kozim mięsem, posypana kolendrą, cebulą i rzodkiewką, churros - meksykańska alternatywa dla polskich pączków i faworków, świeżo wyciskane soki, które serwuje się… w plastikowych torebkach(!) i wiele, wiele innych, a wszystko tak smaczne, że nawet niekoniecznie sterylne warunki, w jakich się te dania przygotowuje, nie stanowiły dla mnie przeszkody.
Skoro mowa o jedzeniu, to trzeba wspomnieć o winogronach, tzw. “las doce uvas de la suerte”. Tradycja wywodzi się z Hiszpanii i jest zresztą całkiem młoda, ma niewiele ponad sto lat, a chodzi w niej o to, że w Sylwestra, z każdym wybiciem zegara o północy trzeba zjeść winogrono, i do tego jeszcze pomyśleć życzenie. Tempo iście zabójcze, ale jak mus to mus! Sylwestra spędziliśmy w domu Camili w Bucerias - “sypialni” meksykańskiej wyższej klasy średniej. Z tarasu wychodzącego na zatokę, obejrzeliśmy pokaz fajerwerków nad pobliską Nowa Vallarta, a doprawiwszy i tak dobry juz nastrój szampanem, ruszyliśmy do San Pancho, by dać się porwać gorącym rytmom cumbii. Tańczyliśmy na ulicy, wśród dzikiego tłumu i tequili lejącej się strumieniami. Przez trzy godziny - bez przerwy! Około czwartej resztkami sił doczłapaliśmy się na plażę, by tam dogorywać w świetle księżyca, przy radośnie trzaskającym ognisku, grających na tamtamach i prowizorycznych instrumentach.
Sylwester przeszedł do przeszłości, czas na odrobinę adrenaliny. Wszystko pięknie, fajnie, ale gdy blondynka wyrusza na podbój Meksyku to musi się coś zdarzyć. Tym “cosiem” okazała się raja. Same podobno nie atakują z zasady, stąd prosty wniosek - mea maxima culpa, pewnie dotknęłam przez przypadek i skubanej się nie spodobało. Przygoda niezła, acz nie polecam. Zostałam ukąszona w wewnętrzną część stopy, ból niemiłosierny, w dodatku szybko zaczął rozprzestrzeniać się w górę nogi, uniemożliwiając mi chodzenie. Nie wiem, co zrobiłabym w tym momencie bez pomocy moich przyjaciół, którzy nieśli moje wrzeszczące i wierzgające 55 kilo najpierw z plaży do samochodu, a potem z samochodu do kliniki. Trzy zastrzyki przeciwbólowe, odtrutka, szczepionka przeciw tężcowi, antybiotyk, szot tequili na rozluźnienie, tak nafaszerowana cierpiałam jeszcze przez dwie godziny, po czym z wciąż obolałą i spuchniętą stopą ruszyłam z powrotem do naszej oazy w Lo de Marcos, by spędzić ostatnią noc pod namiotem.
Następnego dnia spakowaliśmy cały nasz dobytek i wyruszyliśmy w kierunku Guadalajara, rodzinnego miasta moich znajomych, położonego ok. 5 godzin jazdy, w głąb lądu. Nie wiem, skąd wzięło się w mojej głowie wyobrażenie o Meksyku, jako kraju nieciekawym, monotonnym, raczej suchym. Pięć lat temu miałam do wyboru wakacje w Meksyku lub na Hawajach i wtedy odpowiedź była dla mnie oczywista. Tymczasem o ile najmłodszy z 51. stanów USA, a konkretnie wyspa Maui okazała się pod wieloma względami rozczarowaniem, o tyle Meksyk pozostał w mojej pamięci, jako wielkie “wow”.
Trudno mi określić, jakie uczucia żywię do Guadalajary. Miasta nie można nazwać pięknym, może poza dwoma czy trzema bogatszymi dzielnicami, z całą pewnością jednak jest to miejsce fascynujące i w całym tym brudzie i gwarze urokliwe.
Guadalajara znana jest z zabytkowego centrum i rękodzieł. Ulice przyległe do Plaza de Armas obfitują w barwne stragany i lokalne kafejki. Niedaleko znajduje się market San Juan de Dios, gdzie na powierzchni 400 000 m² można kupić dosłownie wszystko: od warzyw i owoców, przez ubrania i pirackie oprogramowanie, aż po feromony i afrodyzjaki. Ceny absurdalnie niskie, szczególnie, gdy podróżuje się z dolarami w kieszeni. Spacer po ogromnym kompleksie, architektura przypominającym południowoazjatyckie miasteczko, sprawił mi nie lada frajdę, a z racji, że jako jedyna złotowłosa istota tez stanowiłam swoistą atrakcję, to mogę powiedzieć, że z Guadalajara jestem kwita!
Najciekawszym punktem wycieczki była wizyta w Hospicio Cabañas, jednym z najstarszych obiektów szpitalnych w obu Amerykach (wpisanym zresztą na listę światowego dziedzictwa UNESCO), obecnie pełniącym funkcję galerii. W ubiegłym stuleciu José Clemente Orozco ozdobił kaplice szpitalną freskami, nadającymi wnętrzu nietuzinkowy charakter, ni to mroczny, ni dostojny, cholera wie, ale całość wygląda niesamowicie. Jeszcze większe wrażenie zrobiła na mnie wystawa, której pierwsza część została poświęcona przemocy w XX wieku, druga natomiast twórczości dr Atla, lokalnego artysty, przez całe życie zafascynowanego nauką, przyrodą i pięknem meksykańskich krajobrazów. Gościu był naprawdę genialny i aż dziw mnie bierze, że do tamtej pory nie zetknęłam się z jego nazwiskiem.
Reszta pobytu upłynęła mi na regularnej fieście - ostatnia skończyła się trzy godziny przed wyjazdem na lotnisko. Tyle w wielkim skrócie. Wracam do kanadyjskiej rzeczywistości - nie takiej znowu złej, wywożę kupę fantastycznych wspomnień i mam chętkę na więcej. Lokalni ludzie zarazili mnie niepoprawną pogodą ducha i miłością do życia w najprostszej jego postaci. ¡Hasta luego, México!, czekaj cierpliwie na mój powrót.
Autorką wpisu i zdjęć jest Ola Białyszewska.
Inne "Gościnne..." wpisy możesz znaleźć tu.
Cieszę się, że tu jesteś. Zapraszam częściej :)
Mnie od lat ciągnie do Meksyku, ale stale ktoś mi mówi: " fajnie, ale niebezpiecznie"...
OdpowiedzUsuńCzęsto tak jest, że ktoś odradza jakieś miejsca. Chyba nie ma innej możliwości, jak samemu to sprawdzić.
UsuńO, takiego wpisu mi bylo trzeba, ciepelko, plaza :-)
OdpowiedzUsuńNo proszę, jak na zamówienie :)
UsuńTakie klimaty w mroczny dzień - marzenie!
OdpowiedzUsuńMnie dzisiejszy dzień tak... wkurzył, że z ogromną chęcią tam bym się przeniósł :)
UsuńMmmm... Meksyk, ciekawe czy kiedyś do niego trafię...? :)
OdpowiedzUsuńHmmm... czemu nie ? Chyba byłoby całkiem miło :)
Usuńprędzej czy później ale się tam pojawimy, jednak na razie za dużo tematów i miejsc jest w Azji, także tamte rejony odkładamy na później...
OdpowiedzUsuńJa to nie wiem gdzie mam się teleportować :)
UsuńTak właśnie zawsze sobie wyobrażałam Meksyk. Jako miejsce emanujące niesamowitą energią, do którego chce się wracać.
OdpowiedzUsuńCoś w tym chyba jest :) Mam nadzieje, że będzie mi to dane "wypróbować" :)
UsuńKusisz tym Meksykiem ;-) Uwielbiam meksykanskie jedzenie! A sterylnosc nie jest potrzebna (ba powuiedzialabym nawe, ze czAsem przeszkadza...) aby przygotowac pyszne jedzonko!
OdpowiedzUsuńJak oglądam takie zdjęcia, to mam ochotę się tam natychmiast teleportować :)
OdpowiedzUsuńOstanio w Meksyku sytuacja jest dosyć niestabilna (mówię raczej o stolicy), niemniej czekam na dzień, kiedy na spontanie zarezerwuję bilet, bo tak własnie wyobrażam sobie mój początek przygody z tym krajem!
OdpowiedzUsuńTo prawda. Z resztą wiele jest takich miejsc. Jednak te bardziej turystyczne są nieco spokojniejsze.
UsuńBardzo bym chciała zobaczyć Meksyk :-) Może kiedyś...
OdpowiedzUsuńTeż bym tam zawitał :)
UsuńZ ciekawości zajrzałem do Googla co to za raja. Całkiem przyjemna rybka ;) Meksykańskiego jedzenia zazdroszczę. A swoją drogą coś musi być w Meksyku, skoro Hwaja zawiodły Olkę w porównaniu z nim
OdpowiedzUsuńSuper - palmy, słonko, ciepło... Mogłabym się teraz teleportować :)
OdpowiedzUsuńO tak, ja też. Z ogromną chęcią.
UsuńAż sobie wpisałem Hospicio Cabanas w Google i pochodziłem trochę po tym szpitalu-galerii i zdecydowanie musze się tam wybrać. A przy okazji skosztować meksykańskiego jedzenia:)
OdpowiedzUsuńHah :) Też z ogromną chęcią tam bym się przeniósł.
UsuńPlaża, słońce, palmy, namioty, fiesta i cerveza... żyć nie umierać...
OdpowiedzUsuńMeksyk jest cudowny :))
OdpowiedzUsuńZ ogromną przyjemnością odwiedziłbym ten kraj. Zerknąłem do Ciebie na Cancun-super.
UsuńDziękuję również za dołączenie do obserwatorów bloga :)
Meksyk piękny i dziki, ale drogi bardzo. W tym roku lecimy na Kubę. Już czytałam na http://wyspykaraibskie.pl/ o zwiedzaniu Kuby bo chcemy sobie z mężem sami zaplanować wycieczki, aby zaoszczędzić trochę. W Meksyku byliśmy bardzo rozrzutni.
OdpowiedzUsuń